Po wizycie u skomercjalizowanych, ale jedynych w swoim rodzaju Indian Uros popłynęliśmy na Amantani, wyspę zamieszkałą przez Indian mówiących quechua, którzy za opłatą goszczą turystów pragnących zaznać nieco spokoju i odpocząć od zgiełku dzisiejszego świata. Wyspę zamieszkuje osiem wspólnot – mieliśmy być przyjęci przez jedną z rodzin. Do Amantani dopłynęliśmy po 3 godzinnym rejsie pyrkającą drewnianą łódeczką. Specjalnie mi to nie przeszkadzało, bo jak już się niektórzy zdążyli zorientować, tylko pędzące motorówki działają mi na nerwy. Za to sternik i kapitan w jednym (ubrany to w kolorową peruwiańską czapeczkę, to w skórzany kapelusz, to w jedno i w drugie) poczuł się już chyba odrobinę zmęczony albo zmarznięty, bo wyciągnął z zielonego foliowego woreczka kilka listków koki, poczęstował niektórych współtowarzyszy podróży i zabrał się z namaszczeniem do przeżuwania świętej rośliny. Po chwili wszyscy mieli w policzku twarzową gulę z upchniętego językiem specjału. Koka podobno niweluje zmęczenie, odczucie zimna i dodaje energii, dzięki zawartej w niej alkaloidom. Chociaż z tej właśnie rośliny uzyskuje się kokainę i z nią się ją głównie kojarzy, to jednak dowodów na uzależniające działanie zwyczaju żucia liści koki brak, a na uzyskanie kilograma kokainy potrzeba aż 45 kg liści tej rośliny. Koka była niegdyś świętą rośliną Inków, niedostępną dla zwykłych ludzi, a po podboju Ameryki Południowej przez Hiszpanów była nawet środkiem płatniczym w Andach. Nie udało mi się jeszcze jej spróbować, bo nie bardzo wiem skąd wziąć potrzebny do tego katalizator – w oryginale powinna być to odrobina popiołu z komosy ryżowej (quinui), zboża rosnącego w Andach. Może spreparujemy odrobinę z płatków owsianych, jakie noszę w plecaku ;-). Przerażonym tym pomysłem sugeruję sprawdzenie, z jakiej rośliny produkuje się opium.
Na wyspie powitała nas uśmiechnięta señora Klara w śnieżnobiałej bluzce i wielowarstwowej spódnicy. Wdrapaliśmy się na górkę dysząc – chociaż spędziliśmy wcześniej kilka dni w Cuzco i okolicach (wysokość nad poziomem morza: Macchu Picchu: 2400m n.p.m., Cuzco: 3300m n.p.m.), a więc częściowo chociaż powinniśmy mieć aklimatyzację za sobą, to jednak 3900m n.p.m. to nie przelewki. Tym razem szczególnie odczuł to Bernaś, co być może było spowodowane osłabieniem wcześniejszymi lekkimi problemami żołądkowymi – stanowczo protestował przeciwko wszystkim wzniesieniom świata, a następnie nazwał Titicaca okropnym bajorem. Zamieszkaliśmy na pięterku w surowym pokoiku, w domku z suszonych na słońcu cegieł z gliny i mułu (adobe), typowego dla tych okolic materiału budowlanego. Wejście miało jakieś 1.50m więc musieliśmy się zdrowo nawyginać, żeby się zmieścić z plecakami, ale za to za balkoniku widać było kilkanaście kilometrów dalej ośnieżone szczyty Kordyliery Królewskiej – już po boliwijskiej stronie jeziora. Señora Klara podała nam lunch złożony z bardzo smacznej zupy z quinui, (komosy ryżowej) oraz ziemniaków, ryżu i smażonego andyjskiego sera oraz aromatyczną i wyjątkowo smaczną herbatkę z munii zaparzoną z jednej maleńkiej gałązki zioła Minthostachys setosa. Porcje były skromne, ale zupełnie wystarczające, bo chyba rzeczywiście tak jest, że im wyżej tym do żołądka można zmieścić mniej.
Chociaż spodziewaliśmy się, że Indianie nad Titicaca mieszkają w surowych warunkach, to jednak nie wiedzieliśmy, że aż w tak surowych. Kuchnię stanowiła duża gazowa butla stawiana bezpośrednio na ziemi, a jedzenie było nakładane w powietrzu bezpośrednio z gara stojącego na klepisku. Elektryczności nie było i wszyscy siedzieli przy świecach – to akurat nie była niespodzianka – na Amantani nie ma także ani dróg ani samochodów, wszystkie odległości pokonuje się pieszo, a podstawowym środkiem transportu dóbr wszelakich (w tym dzieci) jest chusta noszona na plecach. Dostaliśmy zaszczytne miejsca przy stole – reszta domowników, wliczając w to sympatyczne i umorusane dzieci, siedziała bezpośrednio na podłodze, a właściwie bezpośrednio na ziemi. Jak się okazało, dwoje z nich było chore – roczne niemowlę miało błyszczące oczy i upapraną katarem buzię. Nie leżały w łóżkach, ale siedziały z dorosłymi – prawdopodobnie ze względu na odrobinę wyższą temperaturę w kuchni – na dworze po zmroku było około zera stopni, tego dnia dodatkowo jeszcze wiał zimny wiatr. W Polsce niemowlęta sadzane są na podłodze na ciepłych kocykach i po wcześniejszym upewnieniu się, że dookoła jest czysto i ciepło – tutaj chore niemowlę z gorączką, której się nie zbija, bo nie ma leków, posadzone zostało na rozścielonym brudnym płócienku bezpośrednio na klepisku, po którym wcześniej biegały kury. I chyba wynika to także (oprócz biedy) z większej akceptacji tego, że dzieci chorują i tak już jest, podczas gdy my raczej traktujemy chorobę jako stan patologiczny, który trzeba natychmiast zwalczyć. Obrazu dopełniały jeszcze sandałki na gołych nogach większości obecnych, dla których jedyną widoczną alternatywą były chińskie tekstylne tenisóweczki. Nie ma żadnego ogrzewania, nie ma pieca, bo na wyspie jest bardzo mało drzew, a wychodek jest kilkanaście metrów za domem (tam przynajmniej była doprowadzona woda, w przeciwieństwie do kuchni).
Okolice Titicaca urzekają niezwykłym pięknem – płaskowyż altiplano położony na wysokości 4000m n.p.m. pomiędzy Peru a Boliwią zapisałam już sobie w pamięci jako jedno z tych miejsc, do których chciałabym wrócić na dłużej. Jednak klimat nad Titicaca jest surowy – zero stopni w nocy to standard o wszystkich porach roku, w dzień też nie jest bardzo ciepło – było może 6-10 stopni. Powietrze (niech mi to eksperci powiedzą, czy to tutejszy klimat, czy ma to związek z wysokością nad poziomem morza) jest bardzo suche – śluzówki wysychają w straszliwym tempie – zupełnie tak, jak po kilkunastogodzinnym locie samolotem. W nocy było zimno. Bardzo zimno. Spaliśmy w czapeczkach, śpiworach i jeszcze pod kocami. Jestem pełna podziwu dla hartu Indian mieszkających w takim klimacie i w takich warunkach. Nie wiem, czy mają inny wybór – być może jedynym możliwym jest wyobcowanie kulturowe w slumsach Limy.
O ile Amantani sprawiało wrażenie wysepki gdzieś na końcu świata, to wyspa Taquile, do której popłynęliśmy następnego dnia była już dużo bardziej nastawiona na turystów. Właśnie trwało święto św. Jakuba – Indianie w tradycyjnych strojach – mężczyźni w tęczowych (kolory imperium inkaskiego) stroikach na głowach i kobiety w puchatych wielowarstwowych spódnicach tańczyli i grali na fletach na placu przed kościołem, z którego następnie wyniesiono kielich z komunikantami, oraz figurkę św. Jakuba – najwyraźniej najważniejszej osobistości tego dnia. Wracaliśmy trzy godziny drewnianą łodzią pełną lokalnych mieszkańców. Kobiety siedziały na podłodze zawzięcie szydełkując i z upodobaniem strzelając balonami z gumy do żucia, chłopak naprzeciwko w sportowej bluzie jakiegoś klubu robił na drutach jak szalony (tradycja Taquile) – wydziergał rządek lam przez ten czas. A dzieciaki uczyły turystów z karaibskiego Curaçao grać w makao oraz w “idę na ryby”.
Podobało nam się bardzo – z jednym zastrzeżeniem – było zimno. I nocy, i w dzień. A że Siński wyglądał na zmarnowanego, to jak już w Puno zaczął padać śnieg, miarka się przebrała i stwierdziliśmy, że modyfikujemy odrobinę plany i zjeżdżamy od razu 1500m niżej – do Arequipy.
Zapraszamy do galerii.
Wiadomość z ostatniej chwili: Zwialiśmy w samą porę. We wczorajszej gazecie podano, że około godziny po tym, jak dotarliśmy do Arequipy, szosa z Puno do Arequipy została kompletnie zablokowana z powodu zamieci śnieżnej i wypadków samochodowych, które spowodowała (szczegóły podaje Correo). Do momentu zamknięcia wydania gazety drogówka nie była w stanie dotrzeć do miejsca wypadku z powodu grubości pokrywy śnieżnej. Korek na przełęczy na 4500m w zamieci śnieżnej? Nie, dziękujemy, nie tym razem. Uffff…
Właśnie dziś onet podal informacje o ataku zimy w Ameryce Południowej http://wiadomosci.onet.pl/2016273,12,1,1,item.html.
Czyli juz wiedzieliśmy co sie u Was dzieje :).
Zdjęcia w galerii są zachwycające – piękna , surowa przyroda i bezkresne puste przestrzenie.
Jedno jednak zwróciło moją uwagę – ludzie na zdjęciach nie są uśmiechnięci. Może to wynika właśnie z surowości otoczenia?
Uśmiechy są i to bardzo serdeczne, przy powitaniu, ale też w wielu innych sytuacjach – w reakcji na dzieci, w codziennych rozmowach. Może tak na zdjęciach wyszło, ale prawdą też jest, że łatwo tu nie jest. Nie tyle z powodu surowych warunków, ale z braku możliwości, żeby sobie troszkę ułatwić życie. Z ułatwianiem jest słabo, więc zostaje dostosowanie się, co nie jest łatwe.
Pozdrawiam serdecznie
Beata
Uff, dobrze, że macie cieplej!Widoki piękne i na pewno dla Was 2B – niesamowite, ale Bernas widocznie ma inne piorytety.Isia może też? Szczególnie jesli tak zimno i nie ma się ocieplacza prawda dzieciaki?
Parę dni jestem w miejscu gdzie o internet jest dosyć trudno i gdy wracam dowiaduję się, że w ostatniej chwili uciekacie z przełęczy na wysokości 4.500mnpm. Znowu Wam się upiekło, to i dobrze. Ja miałem już problemy na znacznie niższej wysokości bo tylko 3.600mnpm. „Siński” (pierwsze słyszę) myśli sobie co ja przeskrobałem, że kazali mi spać w takich warunkach) Dzięki za opisy klimatu i zwyczajów z tamtego rejonu.
Pozdrawiam całą wysokogórską gromadkę
[…] takich jak Taquile i Amantani mozna zostac na noc, turystow goszcza wtedy lokalni tacy jak np Seniora Klara. Zakwaterowanie jest spartanskie nie ma cieplej wody, ani pradu, za to czesto minusowe temperatury […]