Nie pamiętam kiedy, i nie pamiętam gdzie, widzieliśmy filmik pokazujący ruch uliczny w Wietnamie. Dziesiątki rowerzystów i motocyklistów przemieszczało się we wszystkich kierunkach w sposób płynny i bezkolizyjny. Postanowiliśmy więc pożyczyć skuterki i doświadczyć na własnej skórze, jak to właściwie wygląda. Sprawa była o tyle trudna, że Błażej kiedyś na skuterku jeździł, natomiast ja nie, a do tego wszystkiego jeszcze na tych skuterkach miały jechać z nami dzieci.
W Wietnamie ruch uliczny naśladuje rytm przyrody – Wietnamczycy budzą się wcześnie, jedzą śniadanie i piją kawę przesiadując przy plastikowych stoliczkach i ciesząc się chłodem poranka. Należy tu dodać, że chłód to pojęcie względne, bo w słońcu nawet rano jest gorąco. (I tu myśl mi biegnie do tych wszystkich donoszących nam o zwałach poślizgowego błota, zasypanych choinkach i krokusach, i zimie, która nie chce odpuścić, choć to już połowa marca… ) Około południa robi się bardzo gorąco, więc nadchodzi czas na lunch, który, wzorem Francuzów, Wietnamczycy spożywają z atencją i niespiesznie. Chociaż na głównych ulicach ruch wciąż jest, na mniejszych wszystko zamiera po to, aby powrócić do normalnego (czyli zawrotnego) rytmu w porze polunchowej. Udało nam się przeżyć popołudniowy szczyt skuterowy, co uważamy za swoje spore osiągnięcie.
Bo tak po pierwsze, to ten skuter jakoś tak bardzo rower przypomina, że włączają się niewłaściwe odruchy i człowiek, zamiast hamować, dodaje gazu. I po drugie, jest cięższy od roweru, więc strategia zeskakiwania nie do końca się sprawdza, szczególnie jak z tyłu jest jeszcze kilkadziesiąt kilo w formie machającej łapkami latorośli. I po trzecie, filmik mówił prawdę. Wszyscy jeżdżą we wszystkie strony. Jazda pod prąd i zajeżdżanie drogi (to wg standardów europejskich, bo tutaj nie jest to uważane za brak uprzejmości) nie należy do rzadkości, szczególnie wtedy, kiedy jadący chce sobie i innym oszczędzić dodatkowych manewrów. W sumie najłatwiejsze jest używanie klaksonu, co należy do dobrego tonu, szczególnie jak większe zbliża się do mniejszego. Więc trąbiłam ile wlezie, żeby mnie wszyscy słyszeli. Taka forma polskiej “L-ki”. Generalnie rzecz biorąc, nikt nie jeździ przesadnie szybko i każdy zakłada, że ten, komu zajeżdża drogę, zdąży wyhamować. To przekonanie wraz z punktem pierwszym (czyli gaz zamiast hamulca) kosztowało mnie sporo nerwów, ale ani jednej stłuczki. No i jeszcze dla formalności należy dodać, że zawracanie na ruchliwej szosie w godzinach szczytu przyprawiło mnie niemalże o zawał serca, z powodów opisanych wyżej. Dodatkowo mój skuterek miał urwane prawe lusterko, co spowodowało, że uparcie trzymałam się lewego pasa oczekując na możliwość zawrócenia. I tu kierowcy też trąbili, co było całkowicie uzasadnione i mile przypominało ojczyznę.
Po tych szaleństwach należało nam się odrobinę odpoczynku. Poszliśmy się więc integrować do łaźni błotnych. Dostaliśmy indywidualny basenik i miseczki do polewania. Wysuszyliśmy błotko na słońcu i następnie wyszorowaliśmy się pod biczami mineralnej wody, wygrzaliśmy w gorącej kąpieli i popływaliśmy odrobinę. Zabawa była przednia. Niestety, wrócić do miasta też trzeba było skuterkiem.
Opublikował/a Beata Kotełko
Z Inle Lake jechaliśmy do Bago (planowo 16 godzin jazdy autokarem), aby stamtąd przedostać się do
O pierwszej trzydzieści siedzieliśmy na ciężarówce jakieś 3 metry nad ziemią, a z nami siedziało pewnie z pięćdziesięciu Birmańczyków. Ruszyliśmy, a nasi towarzysze rozpoczęli modły – w końcu udawaliśmy się do miejsca świętego. “O cholera!” wyrwało mi się niechcący pośród otaczających mnie buddyjskich recytacji, kiedy wierzgnięcie silnika prawie sprowadziło mnie do parteru. Balansowaliśmy na belkach szerokości około 10 centymetrów usiłując upchnąć nasze za długie, jak się okazuje, nogi między naszą beleczkę, beleczkę przed nami (odległą jakieś 30 cm), a kończyny sąsiadów liczne niczym odnóża stonogi. (Zdjęcie obok zostało zrobione, gdy paka nie była jeszcze pełna – kierowca i jego pomocnik czekają, aż zgromadzi się odpowiednia grupa pasażerów – potem następują przegrupowania i dopchnięcia, dwóch odważnych wskakuje na dach szoferki i jazda!). Modły skończyły się jednak szybko i dalsza podróż pod górkę krętą stromizną przebiegała już w nastrojach jak z wesołego miasteczka, bo kierowca był w dobrym humorze i wyprzedzał wszystkie ciężarówki po drodze. Birmańczycy chichotali, szczerzyli do nas czerwone od betelu zęby, piszczeli na zakrętach i dopingowali kierowcę. Różnice międzykulturowe i ekonomiczne były doskonale widoczne. U nas każdy podróżny ma własne miejsce, pas, poduszkę powietrzną (albo i dwie), pojemnik na kawę i lusterko. Tutaj ma latającą na wszystkie strony beleczkę, ale też mrowie sąsiadów, ich ramiona, nogi i boki stanowiące oparcie i trzymadełko zarazem. Nie wspomnę o wiezionych wiechciach i bagażach, które także mogą w sytuacji podbramkowej ochronić jadącego przed siniakiem. Na początku podążając za wyuczonymi wzorcami i ignorując zupełnie fakt, iż pani z ławeczki przed nami praktycznie siedzi mi na kolanach, usiłowałam znaleźć przede mną kawałek belki, której mogłabym się uchwycić. Od czasu do czasu chwytałam za ławeczkę, a od czasu do czasu za siedzenie sąsiadki z przodu. Rzucało zdrowo, więc jak już się chwyciłam za to, co chciałam, to dla odmiany na jakimś wyboju sąsiadka spadała mi z plaśnięciem na moją rękę. W Polsce by mnie oskarżono o molestowanie, a tu nikt się moimi poszukiwaniami kawałka ławeczki specjalnie nie przejął.
Zajechaliśmy do podnóża słynnej góry i rozpoczęliśmy wędrówkę szlakiem pielgrzymim dochodząc do wniosku, że buddyści mają chyba ciężej. Droga była dość stroma, wspinaliśmy się wraz z innymi pielgrzymami mijając sklepiki z napojami, chatki z folii i umorusane dzieci. Stanowczo odmówiliśmy bycia wniesionym na szczyt w lektykach (wszyscy), oraz w bambusowym koszu (Bernaś), pomimo zachęt, że “baby” ( Bernaś) zostanie wzniesione gratis. Jakoś nie podobały nam się specjalnie te wielkopańskie pomysły i uznaliśmy, że niehonorowo jest nie wdrapać się na górę samodzielnie. Za to nieco później zaobserwowaliśmy z mieszanymi uczuciami całą wycieczkę (chyba japońską) niesioną właśnie w ten sposób. Najwięcej kontrowersji wzbudziła dziewczyna w lektyce ze słuchawkami od iPoda w uszach i książką przed nosem. Pełen odlot.
Na szczycie wyłożony marmurem plac błyszczał w słońcu. Stupa migotała, cała pokryta listkami złota wcieranymi przez pielgrzymów. (Wcieranie to rzecz męska – kobiety ani wcierać ani podchodzić bliżej nie mogą, więc stałyśmy sobie z Isią grzecznie z sandałami w rękach obserwując, jak uprawnieni członkowie naszej rodziny idą obejrzeć cud z bliska.) Podobnie jak nad Bagan powietrze było zamglone, barwy złamane i trochę nierzeczywiste. W drodze powrotnej jechało się już spokojniej. Dla równowagi trzymałam się ramion pasażera przede mną (podobnie jak moja sąsiadka) w przerwie dyskutując z Isią na temat najlepszych technik łapania równowagi i wypatrując kolejnych zakrętów pomiędzy plecami dwóch Birmańczyków siedzących na dachu. Było już chłodniej. Wiatr chłodził przyjemnie twarz i rozwiewał włosy. Nad wzgórzami porośniętymi gęstą dżunglą właśnie zachodziło słońce.