W rytmie pływów

19 listopada 2009

Wysepka Dobrze wywnioskowaliście. Znów zapadliśmy w głuszę. Przynajmniej w sensie elektronicznym. Nie ma Internetu, nie ma zasięgu, wieści ze świata nie docierają, a jedyną formą kontaktu jest telefon satelitarny w rozklekotanym blaszaku z rozjechaną i rozprutą miejscami żółtą niegdyś kanapą. Jeden na 38 km szlaku. Są plusy oderwania od świata (choć są sytuacje, kiedy nie jest to łatwe) i większość z zagonionych mieszkańców miast takie odcięcie elektronicznej pępowiny sobie ceni, przynajmniej krótkofalowo. Do tych, którzy chcą pospacerować swobodnie rozkoszując się widokami, ale nie mają zbyt dużo czasu, skierowane są oferty taksówek wodnych, które wożą i odbierają turystów z wybranych punktów szlaku. Mogą też przewozić bagaże. Turysta wtedy jest skutecznie odciążony i z bagaży, i z gotówki. Nie do końca nam to pasowało, a i plany mieliśmy bardziej ambitne. Porzuciliśmy samochód na darmowym parkingu na początku szlaku, zapakowaliśmy plecaki jedzeniem instant – od kuskusu począwszy, na zupkach “chińskich” (Made in Australia) kończąc oraz motywatorami (czekolady i miód), przytroczyliśmy do plecaków namiot i karimatki i ruszyliśmy przed siebie na trzydniową wędrówkę.

Widoczek na szlakuSzlak w Parku Narodowym Abla Tasmana jest uważany za jeden z bardziej przyjaznych w Nowej Zelandii ze względu na łagodny klimat, piękne krajobrazy, dostępność i niewielkie różnice wysokości. Dodatkową atrakcją jest to, że niektóre odcinki biegną po plażach dostępnych jedynie w czasie odpływu, a nawet wtedy nogawki i tak można sobie zdrowo pomoczyć. W takiej sytuacji najlepiej jest planować wszystko z ołówkiem w jednej ręce i tablicą pływów w drugiej. Bo jak się spóźnisz, to zamiast chodzenia przyjdzie pora na pływanie.  A i ocena dostępności danego przejścia bywa zawodna, bo niekiedy określenie “przejście dostępne dwie godziny przed i po odpływie” oznacza konieczność brodzenia w wodzie po pas. A przecież to nie obóz marines, tylko rodzinna wycieczka :-).

Niełatwo się idzie po muszelkach Szliśmy więc z zegarkiem w ręku. Przystąpiliśmy do eksploracji różnych technik przejścia przez strumyczki, rwące rzeczki i błotniste plaże. Niektórzy bardzo nie chcieli sobie moczyć nóżek i preferowali przejścia dookoła (nie wszędzie się dało niestety) po wyjątkowo szorstkich i kanciastych kamieniach i między gałęziami drzew złośliwie chwytających za plecak. Byle nie przez rzeczkę. Inni wdzierali się na plecy tatusia z dzikim okrzykiem godnym prawdziwego kowboja i przekraczali strumyczek suchą nogą. Z racji takiej, że rzeczka wiła się po dolince szeroką wstęgą przez ładnych parę kilometrów, a miejsce brodu nie było jasno określone, próby rozpoznania terenu obejmowały również obserwacji obozu wędrownego złożonego ze sporej grupy nastolatków pod wodzą dziarskich wychowawców. W końcu przynajmniej oni powinni wiedzieć, co robią.  Ogólnie nie było źle, plecaczki dzieciaków pomoczyły się troszkę od spodu. spodnie mieliśmy mokre, ale poza pękniętą szybką od komórki, otartą ręką i stopami pokłutymi walającymi się w błotku muszelkami, większych strat nie było. Przetrwaliśmy ataki muszek piaskowych (sandflies) gryzących wprost obrzydliwie oraz próby napaści z powietrza dokonywane przez niepozorne ptaszki, które bohatersko broniły swoich gniazd wyglądających jak kupki patyczków porozrzucanych na plaży według nieznanego kodu. Za to widoki zapadały pamięć i pogoda była po nowozelandzku przepiękna, czyli tylko jedną noc lało, a w czapkach spaliśmy jedynie dwa razy. Stwierdzamy również, że powoli zamieniamy się w lokali, bo cieszymy się, jak jest powyżej dwunastu i nie pada, oraz zimny prysznic to już dla nas pestka. Przyda nam się na południu.

Galeria tu…


Śnieg i lawa

7 listopada 2009

Do Parku Narodowego Tongariro podchodziliśmy jak do jeża. Głównie dlatego, że zamierzaliśmy zrobić trasę Tongariro Northern Circuit obliczaną na kilka dni i  biegnącą przez cały niemalże teren parku. Tongariro National Park tworzą aktywne i święte dla Maorysów wulkany: Mt Ngauruhoe (2291m n.p.m.) -majestatyczny Mount Doom we Władcy Pierścieni, Mt Ruapehu (2797m n.p.m.) – najwyższy na Wyspie Północnej i Mt. Tongariro (1967m n.p.m.). Tongariro Northern Circuit ma prawie 45 km i wiedzie dookoła wulkanu Ngauruhoe – najpiękniejszego z nich, symetrycznego stożka o tej porze roku wciąż pokrytego śniegiem.

Trochę się topiZima w Nowej Zelandii w tym roku najsroższa od 60 lat, a na Południowej Wyspie właśnie zawiało śniegiem, o czym z pewną satysfakcją donosiły wiadomości oraz połowa poznanych Nowozelandczyków. Nasze plany przejścia Tongariro Northern Circuit stanęły więc pod znakiem zapytania, tym bardziej, że sprzęt posiadany przez nas nadaje się dużo bardziej na tropiki niż na temperatury w okolicy zera. Próby podpytywania DOC* zwiększyły tylko nasze obawy – na szlaku miał leżeć śnieg, zeznania dotyczące grubości warstwy nie były zgodne, ale najgorszy scenariusz obejmował brodzenie po pas w roztapiającej się mazi. Średnio nam się to uśmiechało, bo chociaż czapeczki, rękawiczki i szaliki mamy jeszcze z Peru, to nasze buty kupowaliśmy wybitnie pod tropiki – delikatna siateczka umożliwia oddychanie stopy w upale, a w deszczu czy śniegu – wiadomo… Zaczęliśmy więc rozważać wypożyczenie sprzętu, mając nadzieję, że miejscowa infrastruktura stanie na wysokości zadania. Najbardziej martwiliśmy się o Sińskiego, dla którego, z racji rozmiaru, wypożyczenie kurtki mogło nie być łatwe. Kurtek nie mieliśmy bowiem jeszcze od Kostaryki, kiedy to nasz dobytek bezwstydnie rozkradziono. Od tego czasu deszcz przeganialiśmy nylonowymi ponczami, średnio użytecznymi w górach, gdy wieje i zimno. Tak więc Siński dostał kurteczkę podbitą polarkiem. Następnego dnia z rozpędu nabyliśmy jeszcze kurtki dla pozostałych – z różnych źródeł i po relatywnie niewielkich cenach. Tak osprzętowieni (hehe) pojechaliśmy do Visitors Center w Whakapapa, licząc na to, że tam będą wiedzieć najlepiej, jakie są warunki i czego się można spodziewać. Było chłodno, ale bezchmurnie, co nie jest podobno aż tak częste nad Tongariro. Powiedziano nam, że na szlaku są tylko łachy śniegu, więc wyglądało na to, że jest lepiej niż zapowiadano.

Mount Doom ani chybiZa dobrze jednak być nie może. Siński z idealnym wyczuciem chwili dostał gorączki (pewnie po bieganiu w sandałach po mokrej trawie poprzedniego dnia) i zaczął skarżyć się na ból głowy spowodowany zapewne megazapchaniem nosa. Nie przeszkadzało mu to jednak dokazywać jak zwykle, co jest najlepszym barometrem jego ogólnego stanu zdrowia. Zjedliśmy więc obiad, wypiliśmy herbatę, Siński dostał lekarstwa i wyruszyliśmy na trzygodzinny spacer po względnie równym terenie w kierunku pierwszego przystanku Tongariro Northern Circuit – schroniska w Mangatepopo. Schroniska w Nowej Zelandii są inne niż te polskie – mają platformy do spania, materace, palniki gazowe i piec (też gazowy), który można włączyć w razie potrzeby. Są zwykle niewielkie, przytulne i zawsze mają opiekuna. Za to kuchni nie mają i zupek kupić nie można, więc trzeba całe jedzenie targać ze sobą. Jeśli ktoś marzył o jakimś lokalnym odpowiedniku żurku, grochówki lub czeskiej zupy czosnkowej, to może o tym zapomnieć. Rozgościliśmy się z przyjemnością, najedliśmy się i stwierdziliśmy, że w zależności od samopoczucia Bernasia będziemy modyfikować nasze plany dotyczące dalszej wędrówki. W nocy niestety miał gorączkę, a następnego dnia miał być wiatr i deszcz, więc zdecydowaliśmy się przeczekać i pogodę i katar Sińskiego, pojąc go herbatką i karmiąc miodem z manuki (poziom aktywności 5) – nowozelandzką specjalnością, którą dostaliśmy od Ani z Zielonego Wzgórza (Aniu, ale nas uratowałaś :-)). Poiliśmy go i karmiliśmy na tyle skutecznie, że pod koniec dnia, kiedy zaczęło się przejaśniać  zrobił nam karczemną awanturę, dlaczego mu nie pozwalamy biegać po dworze i chlapać się w górskim strumyczku. Najwyraźniej trochę krzepy przeszło na niego od twardych Nowozelandczyków, których dzieci biegają boso i tylko w koszulce w temperaturach, w których w Polsce niektórzy noszą jeszcze kozaki.

Jedno z jeziorekNastępnego ranka, korzystając ze słonecznej pogody wyruszyliśmy już na szlak i po pokonaniu dwóch stromych podejść weszliśmy do krateru, a następnie mogliśmy podziwiać prześliczne, choć cuchnące siarką szmaragdowe jeziorka (Emerald Lakes) i położone wyżej Jezioro Błękitne (Blue Lake). Szliśmy po potokach zastygłej lawy, wyobrażając sobie, co musiał czuć Frodo, obserwowaliśmy unoszące się w powietrze wulkaniczne wyziewy, rzucaliśmy się śniegiem i podziwialiśmy naturę. Błażej zabawiał nas opowieściami o kolejnych przygodach Gandalfa i spółki, a że akurat byliśmy przy Mordorze, więc nie mogło być lepiej. Szło się nam tak dobrze, że po przejściu zaplanowanego na ten dzień odcinka zdecydowaliśmy się przejść do kolejnego schroniska bijąc tym samym dzienny rekord wspólnych spacerów w czasie  naszej wyprawy (czyli 21 km).  Cały szlak (45km) zajął nam w sumie 2,5 dnia, nie licząc przymusowego odpoczynku na kurowanie Bernasia. Niesamowite wrażenie robił pięknie kontrastujący śnieg na wystygłej lawie a także zmienność krajobrazów. Była pustynia, pokryta scrubem, czyli kolczastymi zaroślami, bez najmniejszych śladów życia, i las, gęsty i pełny śpiewających ptaków,  i wodospady spadające z hukiem z wysokości kilkudziesięciu metrów. Jedno było tylko niezmienne: dwa wulkany – pokryte śniegiem, dymiące, groźne.

Galeria w przygotowaniu. Zapraszamy do galerii!

*Departament of Conservation, czyli organizacja zajmująca się parkami narodowymi w Nowej Zelandii


Wyrzuć lub zgłoś

26 października 2009

Mandat od 200$ W czasie lotu z Fidżi na Nową Zelandię puszczono nam filmik, po którym powiało grozą. Z towarzyszącym podkładem muzycznym godnym filmów sensacyjnych kilkukrotnie poinformowano nas, czego na Nową Zelandię wwozić nie wolno, i co grozi tym, co się jednak odważą. Dostaliśmy szczegółowe instrukcje dołączone do karty imigracyjnej i złapaliśmy się za głowę. Okazało się bowiem, że jesteśmy elementem podejrzanym wiozącym całą masę z założenia nieprawomyślnych produktów włączając w to: żywność, produkty zwierzęce, produkty roślinne oraz buty trekkingowe i sprzęt kempingowy. Zgłosiliśmy więc wszystko grzecznie, uznając, że kilka muszelek nie jest wartych dwóch lat więzienia, postanowiliśmy zjeść napoczętą paczkę krakersów i przekonać pana, że ciasteczka firmy Kraft w nierozpieczętowanym opakowaniu nie stanowią zagrożenia dla środowiska Nowej Zelandii. Filmik puszczono nam kilka razy wyraźnie grając na wzrost napięcia. Sukces stuprocentowy. Napięcie wzrosło i chęć ujawnienia wszystkiego, co się da też. Już byłam bliska zgłaszania swoich ubrań z bawełny jako produktu pochodzenia roślinnego. Na szczęście w porę się opamiętałam.

 

Deposit or Declare Maszerowaliśmy przez korytarze lotniska w Auckland z rosnącą obawą mijając kolejne dyskretnie umieszczone kubełki z tytułowym napisem “Declare or dispose” – ostatnią szansą dla przemytników. Odstaliśmy swoje w kolejce do okienka, gdzie sprawdzano paszporty (8 krakersów), w kolejce po bagaże (4 krakersy), oraz w kolejce do stanowiska z panem z BIOSECURITY, czyli z bezpieczeństwa biologicznego (walczyliśmy do końca – 4 krakersy). Pan wypytał nas szczegółowo, jakie produkty mamy (mieliśmy namiot, buty do trekkingu, drewniane figurki z Fidżi oraz przesławny widelec kanibali, muszelki zebrane gdzieś na plaży, koszyk wyplatany, malunek na korze, naszyjnik z kokosa, herbatę, brązowy cukier i dwie paczki ciastek) oraz jakich nie mamy (koralowce). Ukrywanie widelca wydało mi się podwójnie karygodne bo i z drewna i pochodzenie i przeznaczenie niepewne. Moją nerwowość wzmogły jeszcze plakaty krzyczące: “Czy brudne buty warte są 200 dolarów?!” i przedstawiające upaprane buty trekingowe za kostkę oraz kwotę mandatu. Wpadłam w gonitwę myślową intensywnie zastanawiając się, czy moje płytkie i lekkie butki łapią się do tej kategorii, oraz co właściwie mają od spodu. Butki bezpiecznie siedziały sobie w kieszeniach plecaka, co niewątpliwie sugeruje próbę przemytu substancji wrogiej, a ja nieśmiało usiłowałam wytłumaczyć grzecznemu panu, jakie butki mam i wypytać, czy aby na pewno to jest ok. Pan się nie przejął jakoś wyraźnie, napisał na naszej karcie wielkimi bukwami “WOOD, TENT” (drewno, namiot) i skierował nas do kolejki do przeglądu. Przed nami stali jacyś Hindusi – z ich przeglądanych bagaży malowniczo wylewały się barwne sari i wesoło mrugały cekinki, a pani z BIOSECURITY w ciemnym mundurku usiłowała wepchnąć to wszystko z powrotem do walizek. Efekt był taki sobie, ale przynajmniej się trochę rozerwaliśmy.

Obejrzano nasze figurki (korników nie było) i widelec (też czysty), namiot odesłano do laboratorium, a nam wręczono numerek do odbioru pouczając nas uprzednio, żebyśmy dobrze sprawdzili, zanim podpiszemy, że wszystko mamy. Widać i w BIOSECURITY zdarzają się wpadki. Po prześwietleniu bagaży weszliśmy już do głównego holu lotniska, gdzie kilkanaście minut później ćwiczyliśmy szybkie składanie naszego zdezynfekowanego przez BIOSECURITY namiotu. Przed nami sześć tygodni w jednym z najpiękniejszych krajów świata…


Kącik łasucha – Fidżi

24 października 2009

Widelczyk Na Fidżi kanibale byli jeszcze zupełnie nie tak dawno, bo 150 lat temu. Kanibalizm jakimś trafem szerzył się na Polinezji ze sporą szkodą dla Europejczyków. Europejczycy, jak to Europejczycy, panoszyli się butnie w Nowym Świecie, pozbawieni wyczucia i szacunku dla miejscowych kultur. Prym wiedli pozbawieni skrupułów i wyobraźni misjonarze. Wielebny Baker wykazał się kompletnym brakiem wyczucia wyszarpując miejscowemu kacykowi jego ulubiony kościany grzebyk z bujnej (i świętej!) czupryny, co napełniło tubylców takim oburzeniem i niesmakiem, że wielebnego schrupali co do kosteczki. Z tego niesmaku właśnie. Ich praprawnukom odbijał się jednak czkawką tak bardzo, że w 2003 zorganizowali ceremonię przebłagalną z udziałem potomków zjedzonego i jedzących. Polecam wiadomości BBC dotyczące tego wydarzenia, a szczególnie zdjęcie przedstawiające pojednanie. Widać wyraźnie, że krewni wielebnego nie do końca są przekonani, że ujdą z życiem… Oprócz wyrzutów sumienia po kanibalach zostały na Fidżi urocze widelczyki do wyciągania kawałków mózgu. Nie udało mi się ustalić, czy przez oko czy też może, jak w Indianie Jonesie, z otwartej mocnym uderzeniem maczugi czaszki. Skoro jednak takie widelczyki wymyślono, to znaczy, że musiano ich używać dość intensywnie. Po kanibalizmie, jak twierdzą tutejsi przedstawiciele branży turystycznej, śladu nie ma, bo go inni wielebni skutecznie wyplewili razem z wielobarwnym makijażem i paroma innymi “pogańskimi” zwyczajami.

Taro Z innych fidżijskich specjalności warto wspomnieć o lovo, czyli piecu ziemnym z rozgrzanych kamieni, w którym przygotowuje się wiele potraw świątecznych – nabierają one wtedy delikatnego aromatu dymu z ogniska. Często piecze się w nich trzy podstawowe źródła skrobii: słodkie ziemniaki (smakują, jakby rzeczywiście ktoś do gotowania zamiast cukru dodał soli), manioku (tutaj nazywanego cassavą) i taro – warzywa podobnego kształtem do sporego selera. Nam ze wszystkich trzech najbardziej smakują nasze ziemniaki :-), bo słodkie wprawdzie pyszne, ale trochę za słodkie… O manioku już pisałam, a taro z lovo smak ma lekko ziemniaczany (tak smakuje zresztą wszystko, co ma sporo skrobii), ale jest dość wysuszone i na tym zdecydowanie traci.

Pączek, oops, chleb po fidżijskuZa to na śniadanie można przegryźć tradycyjny chleb fidżijski – czyli usmażone ciasto drożdżowe z dodatkiem wody z kokosa, czyli prostokątne pączki z nutą kokosową i chrupiącą, lekko spieczoną skórką.  Co ciekawe, podobnie jak w chlebie lub bułeczkach kokosowych, smak kokosa jest ledwie uchwytny, bardzo subtelny (zupełnie niepodobny do “ciasteczek kokosowych” z naszych sklepów) – do tego stopnia, że nie wszyscy go wyczuwają. Dodatek wody z kokosa powoduje jednak, że ciasto jest bardziej wilgotne i bardziej aksamitne. A skórka jest zupełnie podobna do naszych pączków  – tych zrobionych piętnaście minut wcześniej… Połączenie idealne…

Mniam!

Dhal z dodatkami W XIX w. na Fidżi do pracy na plantacjach zostali sprowadzeni Hindusi, którzy przynieśli ze sobą indyjskie specjały. I te głównie dominują teraz w Nadi i Suvie, w których byliśmy. Dhal, (przepis tu) czyli krem z soczewicy to podstawowa zupa w knajpkach hinduskich, zupełnie tak jak wantan w knajpkach chińskich. Smakuje bosko. Wyobraźcie sobie gęstą grochówkę o kolorze żółtym, o smaku delikatnym, acz pikantnym, podkreślonym szczyptą curry. Do tego często podaje się rodzaj przepysznych domowych chipsów ziemniaczanych smażonych w głębokim tłuszczu – bardzo delikatnych, niemal przezroczystych, chrupiących, kruchych i lekko słodkich. Oczywiście zwolenników tradycyjnej grochówki od razu uprzedzam, że o majeranku ani skwarkach nie ma mowy :-).

Szpinak w sosie jak marzenieJedzenie hinduskie można by zajadać w sporych ilościach (co też, w większości przypadków zrobiliśmy). Szczególnie przypadły mi do gustu liście szpinaku zawijane w gęstym sosie curry – marzenie – jak ktoś twierdzi, że szpinaku nie lubi, to niech spróbuje, bo od razu zmieni zdanie…

Kavę, o której pisał Błażej pije się przed jedzeniem, a nie po. Zupełnie odwrotnie niż u nas :-).


God bless Fiji

21 października 2009

Lokalny środek transportu Nurkowanie nurkowaniem, ale jest przecież i stały ląd. Bardzo zielony, z mnóstwem palm, kwiatów i innej wszelakiej roślinności i ananasami tak słodkimi, jak w Nikaragui. Już po wylądowaniu stwierdziłam z radością, że znowu pojawiają się tak lubiane przeze mnie elementy kulturowe, na które natknęliśmy się także w Ameryce Łacińskiej. Autobusy lokalne jeżdżą z niewielką prędkością, więc można podziwiać sobie świat za oknem do woli. “Za oknem” to nie do końca precyzyjne określenie, bo choć okno jest, to szyb nie ma. Trzeba więc uważać, co się za to okno wystawia i kiedy. Aby się zatrzymać, należy pociągnąć za zachęcająco dyndający na wszystkie strony sznureczek przeprowadzony wzdłuż okien przez całą długość autobusu. Urocze i uniwersalne w swej prostocie rozwiązanie – podobne klaksony widzieliśmy w Ameryce Łacińskiej. Ruch jest lewostronny (scheda po Brytyjczykach) więc cały czas ma się wrażenie, że pojazdem kieruje jakiś pirat drogowy i adrenalina skacze błyskawicznie. Hymn zresztą też trochę jakby brytyjski, bo pierwsze słowa to “God bless Fiji” zamiast “God save the Queen”, a na fladze Fidżi bije w oczy charakterystyczny brytyjski krzyż. Czy oznacza to, że wpływ Brytyjczyków jest postrzegany jako pozytywny – kto to wie?.  W usługach obowiązuje “Fiji time” co oznacza punktualność z wahnięciem pół godziny w każdą stronę. Jakoś tak się składa, że z takim podejściem w parze idzie uśmiech, spokój i życzliwość do świata i ludzi, jaką promieniują tutejsi mieszkańcy.

Zdobienia na świątyni hinduskiej w Nadi

Nie jest to jednak kraj czysto polinezyjski. Spora jest mniejszość hinduska (w niektórych miastach jest to raczej większość hinduska). Hinduskie są świątynie (choć są także i meczety), sklepy z sari, curry no i handel. W handlu szczególnie skutecznie jest stosowana taktyka małych kroków okraszona konwenansami. Rozpoczyna się zwykle uprzejmą rozmową na temat kraju pochodzenia rzeczonego turysty, długości jego pobytu oraz ogólnych wrażeń z Fidżi. Następnym etapem jest zaproszenie potencjalnego klienta do obejrzenia stoiska, bo przecież chodzi tylko o obejrzenie, a to przecież nic nie kosztuje. Dalej sprzedawca zaczyna zachwalać swój towar (“znakomite czarne drewno”, “świetna jakość”, “dostawcy z wiosek” etc.) i albo proponuje wybranie jednej lub kilku rzeczy za niewielką cenę, albo wręcza jakąś pamiątkę (na której zawiesiło się na chwilę wzrok) podając jej cenę o połowę niższą niż na naklejce (ale odpowiednio wyższą od sklepu obok, o czym turysta nie musi wiedzieć ;- )). Jak turysta jeszcze się waha, następuje ostateczne zamknięcie sprawy krótkim i powiedzianym z życzliwym uśmiechem: “A nie podoba Ci się?” i w ten sposób ostatecznie dobija się turystę. Jak turysta bezgłośnie próbuje łapać powietrze, to wiadomo, że za moment dobije się i targu. Jest to tak subtelne, że za pierwszym razem wyszłam ze sklepu lekko oszołomiona z pamiątką w eleganckiej torebeczce – wprawdzie ładną, ale niekoniecznie taką, jaką chciałam kupić.

Handel kwitnie Taktyki sprzedażowe są zresztą rozmaite. Po Suvie, stolicy Fidżi, grasuje podobno szajka ulicznych sprzedawców dzid. Dzidy, podobnie jak wymyślne widelce kanibali służące do zręcznego wyjadania mózgu uśmierconych delikwentów, są bowiem popularną pamiątką z Fidżi. Podchodzi taki z dzidą do nieszczęsnego turysty i zaczyna miłą konwersację, w której pada pytanie o imię. Rzecz dość powszechna w cywilizowanych relacjach międzyludzkich. Ale na tym się nie kończy, bo w międzyczasie nasz rozmówca cichcem wyrzyna (scyzorykiem?) nasze imię na  jednym z egzemplarzy i oto po chwili odchodzimy z miejsca zbrodni z wielką dzidą, która pasuje do nas jak pięść do nosa, ale za to ma gdzieś z boku niezdarnie wyryte nasze imię z literówką w środku. Cena pięć razy wyższa niż w sklepie. Co za interes!


Depesza znad Pacyfiku

11 października 2009

Obok tarasuBULA! STOP

PORA DESZCZOWA ZA WCZEŚNIE STOP

LEJE JUŻ DRUGI DZIEŃ STOP

JAPOŃCZYCY ZAŚPIEWALI “SZŁA DZIEWECZKA DO LASECZKA” STOP

I ODPŁYNĘLI STOP

INTERNET SŁABY STOP

PONCZA PRZECIWDESZCZOWE DALEKO STOP

ZA TO DRINKI BLISKO STOP

CZEKAMY NA SŁOŃCE STOP

4B