Tam, gdzie (nie) rosną pokrzywy

18 Maj 2009

Chichicastenango to miasteczko w górach, którego nazwa oznacza w Ki’che’, jednym z języków Majów, miejsce, gdzie rosną pokrzywy. Pieszczotliwie zwane Chichi rekomendowane jest jako najlepszy targ w Gwatemali. Ci jednak, którzy pojadą tam na zakupy w poszukiwaniu okazji cenowej mogą się srodze zawieść – wybór towarów jest wprawdzie wielki, ale sprzedający są mistrzami w swoim fachu, znają psychologię od strony praktycznej i targować się umieją. Pokrzywy zaś wszystkie już chyba wycięto.

Ołtarz ofiarny I tak naprawdę to nie o ten targ chodzi – sercem Chichi jest kościółek Santo Tomas, gdzie Majowie odprawiają modły i ceremonie, które nie przypominają tych, które widuje się w świątyniach europejskich. U stóp stopni prowadzących do świątyni, znajduje się kamienna platforma nieuchronnie kojarząca się z ołtarzem ofiarnym. Majowie w tradycyjnych strojach palą na nim żywicę, płatki kwiatów sprzedawanych przez kwiaciarki i ulewają odrobinę bursztynowego alkoholu ze zgrabnych szklanych piersiówek z aluminiowymi koreczkami, szepcząc modlitwy (może jednak zaklęcia?). Całość, choć zakończona za każdym razem szybkim, ale jakby ukradkowym znakiem krzyża przypomina bardziej rytuał zaklinania lub odczyniania uroków niż jakiekolwiek modlitwy. Składający ofiarę są skupieni, nieobecni, ale ich ręce są ciągle w ruchu zajęte kolejnymi czynnościami. Dym unosi wzdłuż schodów wprost do kościoła, w środku niemal gryzie w oczy, wszechobecny jest zapach kadzidła, żywicy, kwiatów – trudno właściwie określić dokładnie jakiej nuty. W surowym w wystroju, jednonawowym kościele wzdłuż głównego przejścia do ołtarza leżą co 2-3 metry stare kamienne płyty, na których migocą świeczki, czerwienią się płatki kwiatów i parują plamy po wylanym alkoholu. Bogowie są czasem wymagający, stary Indianin składał przy nas swoją ofiarę na wszystkich znajdujących się w kościele płytach.

Maski Zaraz obok profanum bezpardonowo włazi na sacrum, indiańskie dzieci usiłują sprzedać kolorowe bransoletki, zabawki i gumki do włosów, sprzedawcy zachęcają do kupna pamiątek, ktoś oskubuje kwiatki z płatków, ktoś komuś czyści buty, ktoś śpi pijany obok ołtarza, ktoś goli się starą maszynką, warchlaki kwiczą na postronkach, kury gdaczą, comedores nawołują, życie się toczy. Warto tu przyjechać. Nie dla pamiątek, nie dla okazji, ale dla tej jednej chwili, kiedy siedząc pośród Indian na świętych stopniach piekącymi od dymu oczami można obserwować ten fascynujący i barwny świat – tak inny od naszej codzienności.

 

Calle de la InquisicionNie można uciec w Chichi od rozważań, ile z dawnej kultury Majów pozostało w dzisiejszych Indianach i co się właściwie stało z tą fascynującą cywilizacją dysponującą wiedzą astronomiczną, przyrodniczą i medyczną. Zanim nazwiemy ich praktyki zabobonem, musimy przypomnieć sobie ze wstydem, ile razy w historii uznawaliśmy naszą kulturę i naszą cywilizację za jedyną drogę, od której nie ma ucieczki. Za każdym razem, kiedy w odległej o 90km Antigua mijam Calle de la Inquisicion, liczę na to, że to mój hiszpański jest za słaby, żeby zrozumieć właściwe znaczenie tej nazwy, które, mam nadzieję, jest inne niż ulica Świętej Inkwizycji.

Zapraszamy do galerii.


Wulkan

17 Maj 2009

Tak sobie czytam te nasze wcześniejsze relacje i rzeczywiście jest jak u Hitchcocka, bo co rusz to jakieś straszliwe przeżycia. A to prawie nas zjadła grypa, prawie nas rozbili o drzewo, prawie utopili, a teraz przychodzi moja kolej na dołożenie do tej kolekcji opowieści, jak to niemal usmażyliśmy się na wulkanie. No ale obowiązek obowiązkiem, więc nie ma co dozować, tylko trzeba zgrozę na papier przelewać i czytelników dalej zadziwiać.

Mapka wulkanu PacayaZ dawnej stolicy Gwatemali, która została zniszczona przez trzęsienie ziemi w 1733 roku, widać trzy z 33 gwatemalskich wulkanów: Volcan de Aqua (wulkan wody), wciąż aktywny Volcan del Fuego (wulkan ognia) oraz Volcan Acetenango (nie mam pojęcia co ta nazwa oznacza). Wycieczki są jednak organizowane na wulkan Pacaya oddalony o kilkanaście kilometrów, gdyż jest niższy, bardziej dostępny i jednocześnie bardziej atrakcyjny turystycznie. Wybrawszy się na popołudniowy wyjazd (cena 50 Q na głowę, czyli jakieś 20 PLN) oraz zabrawszy (zgodnie z zaleceniem organizatora) długie spodnie (na komary), dobre buty (na górę), wodę (wiadomo), kanapki (dla dzieci) peleryny (na deszcz) oraz latarki (na drogę powrotną) ruszyliśmy o 14-tej (dla ułatwienia dodam, że na tej szerokości geograficznej koło 18-tej robi się szarawo, a o 19-tej jest już ciemno), aby pod wulkan dotrzeć o 15:45 (przy czym jakieś 30 minut zajęło naszemu kierowcy zbieranie klienteli, sprawdzanie opon, przeklinanie, tankowanie i czekanie na swoją kobietę, która się na końcu dosiadła dla towarzystwa). Busik dzielnie dowiózł nas na wysokość 1800 m n.p.m. a potem już o własnych siłach wleźliśmy na 2200 m n.p.m. Szczyt wulkanu jest na 2552 m, ale tam dojść byłoby raczej ciężko. Wyglądało stromo. Wchodzi się więc od parkingu na szczyt sąsiadującego z wulkanem kopca, gdzie górują anteny przekaźników GSM oraz jakiś czujników wulkaniczno-sejsmicznych (tak przynajmniej nam powiedziano). Stamtąd widać już główny wulkan i strumienie lawy, do których właśnie zmierzaliśmy (mapka obok – zdjęcie zrobione właśnie ze szczytu “wzgórza antenowego”). Przy parkingu czekała na nas grupka chłopców z konikami (czy też mułami) gotowymi, aby nas podwieźć, ale ponieważ grupa była po europejsku dzielna (dwóch gości z Izraela, jednak Cypryjka, jedna Irlandka i 4 nasze osoby), to już w połowie podejścia odpadli i zawrócili szukać szczęścia u następnych turystów. 🙂

Pieczone pianki Jedyne na co się daliśmy namówić (i bardzo dobrze) to pianki. Kiedy wykupywaliśmy wycieczkę zachęcano nas, że jest fajnie i że “you can bring marshmalows and fry it on the stick over the lava” (czyli, że możecie wziąć pianki  i usmażyć je na patyku nad lawą). Pukając się lekko w czoło nie wziąłem niczego takiego, ale przy wejściu do parku narodowego okazało się, o co chodzi. Kupiliśmy więc paczkę pianek i radocha była wielka. Dla nie mających dzieci wyjaśniam, że pianki to taki słodycz kupowany w sklepie w paczkach wyglądający jak gąbeczki albo zestalona piana. Najczęściej okrągłe, miękkie, w różnych smakach i kolorach. Generalnie słodkie obrzydlistwo. Z pewnym niepokojem więc po drodze na górę strugałem dzieciakom kijaszki do smażenia pianek zastanawiając się ki diabeł oraz jak to się robi na tej lawie. Przewodnik nam szybko pokazał. Piankę nabija się na kijaszek i przykłada w okolice lawy, jak kiełbaskę nad ogniskiem. W kilka sekund pianka się przypala i wtedy smakuje naprawdę dobrze. Jak ciepła wata cukrowa. Siarki nie czuć. 😉 Poza tym konsystencja pianki się zmienia i robi się przyjemnie rozpływająca i lepiąca. Wynalazek ten można prawdopodobnie przyrządzać niekoniecznie nad lawą jednego z trzech czynnych wulkanów w Gwatemali, ale nad każdym źródłem ciepła, czyli na przykład nad ogniskiem. Proszę pozostających w kraju rodaków (szczególnie posiadających dzieci i ogniska) o eksperymentalne potwierdzenie tej teorii. Dla ułatwienia eksperymentu dodam, że wczorajsza lawa miała 600 stopni Celsjusza, czyli była dość zimna. I tak nie dało się podejść  bliżej niż na 2 metry. Pianki smażyliśmy w otworze między kamulcami (zdjęcie powyżej to wyjaśnia) trzymając je jakieś 20 cm od ukrytej pod spodem gorącej lawy (widać było żar). Bezpośrednio nad strumieniem lawy nie dało się piec (próbowałem), bo po prostu było za gorąco i nie dało się wytrzymać. Prócz pianki paliła się skóra na rękach i na twarzy.

Potok lawyUczucie bardzo ciekawe. Stoisz na zboczu na skałach i luźnych kamieniach wyglądających jak połączenie koksu i pumeksu. Byle potknięcie grozi skaleczeniem, bo ostre jest to diabelstwo jak tarka. Pod tobą żar, który widać gdzieniegdzie między kamieniami (jakbyś stał na ognisku przysypanym kamieniami), w bluzie wytrzymać się nie da (choć na dworze chłodno). Ludzi z 50 sztuk i wszyscy łażą szukając najlepszego miejsca do zrobienia sobie zdjęcia na tle lawy. Kilka metrów obok leniwie płynie strumień roztopionej skały tak gorącej, że bije od niego żar jak od wielkiego ogniska. Kawały bardziej już zestalonej lawy odrywają się co chwilę i staczają się lawiną w dół zbocza. W górze nad tobą wulkan daje znać sycząc co jakiś czas i dymiąc ustawicznie, a ty sobie stoisz trzymając kijaszka z nabitymi piankami i smażysz sobie kolację. 🙂

Zapraszamy do galerii ze zdjęciami.


Mar & Sol

15 Maj 2009

Nasz wielki prom “No proszę, wy, Europejczycy, zawsze jesteście przygotowani na różne trudności” – stwierdził uśmiechając się nasz gwatemalski przewoźnik widząc jak sprawnie wdzialiśmy kolorowe przeciwdeszczowe poncha po tym, jak kilka razy oblała nas fala. Staliśmy na molo i kontemplowaliśmy coś, co w mojej wyobraźni było solidnym promem, a okazało się być małą łódeczką mającą nas przewieźć z Punta Gorda w Belize do Puerto Barrios w Gwatemali. Mieliśmy być jedynymi pasażerami, oprócz sternika płynął jeszcze nasz przewodnik i znajomy przewoźnika (jak to bywa często), oraz ze trzydzieści kartonów tajemniczego towaru. Było chłodno, na oko wiatr co najmniej piątka, a na horyzoncie ciemne chmury. Otrzymaliśmy piękne pomarańczowe kapoczki, co spowodowało mój wzrost zaufania do naszego przewoźnika, że tak dba o nasze zdrowie. Ujęła mnie również troska o nasze plecaki – zostały one elegancko przykryte grubą folią, a my dostaliśmy piękną niebieską płachtę, żeby się nie dać ochlapać. Niestety iluzja ta trwała niedługo, tylko do momentu odpalenia silnika. Bo wtedy to się dopiero zaczął rollercoaster. Six Flags to przy nim pikuś. Grzaliśmy po falach jak wariaci rozdzierani rozterkami, co tu właściwie robić:

  1. trzymać się poręczy ociekającej morską wodą, żeby nie wypaść za burtę,
  2. ćwiczyć refleks (Falaaaaa! Folia w góręęęę!),
  3. ocierać twarz i oczy ociekające morską wodą,
  4. ratować plecaczek z aparatem ociekający morską wodą,
  5. ratować dzieci ociekające morską wodą tabletkami przeciw chorobie lokomocyjnej,
  6. miotać przekleństwa na wszystkich mężczyzn i ich testosteron oraz potrzeby kompensacyjne,
  7. ociekając morską wodą przygotowywać plan awaryjny, na wypadek gdyby wysiadł jedyny silnik (to Błażej).

To ostatnie wymagało sporego wysiłku intelektualnego, bo, jak zaobserwowałam, nie każdemu się to udaje – na posterunku granicznym było ogłoszenie typu “zaginieni na morzu” jeszcze z roku 2007. Miło, że jeszcze szukają, ha ha ha. 

Po stronie gwatemalskiej przywitała nas pani w przybrudzonej maseczce i ignorując nasz wygląd zadała nam serię standardowych pytań świnio-grypowych o gorączkę, katar itp. Palcem wskazała lekko zaczerwienione Bernasiowe powieki, które najwyraźniej ją zaniepokoiły. Zanim jednak zdołałam zebrać siły, żeby po hiszpańsku zaproponować jej podobne morskie przyjemności oraz oględziny lekarskie zaraz po nich, machnęła ręką i dała nam spokój. Za to urzędnik imigracyjny podbijając nam paszporty rzucił od niechcenia : “Mucho agua, ha?” (Dużo wody, co?). Ano mucho, mocium panie, mucho.

W kategorii “Nasz Najbardziej Ekstremalny Sposób Podróżowania” pozycja numer jeden. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach i zdrowych kręgosłupach. Pozostałym nie polecamy.


Silk Caye, czyli rajska wysepka na rafie

13 Maj 2009

Widoczek spod naszej palmy Od kilku dni siedzimy na plaży w Placencji (na południu Belize) i wypoczywamy. Najpierw pogoda była taka sobie, bo praktycznie przez 2 dni były burze i deszcze (pierwszej nocy niektórzy bardziej strachliwi z naszej drużyny nawet obawiali się, że to huragan), ale potem wyszło słoneczko i mimo wiatru od morza (a może dzięki niemu) jest bardzo przyjemnie. Aby więc umilić sobie całkowicie ten (bardziej turystyczny, niż wyprawowy) odcinek naszej podróży wybraliśmy się wraz z firmą SeaHorse na nurkową wycieczkę na jedną z pobliskich wysepek: Silk Caye. Popłynęła cała rodzina: ja miałem wykupione dwa nurkowania na rafie, a reszta snorkeling, czyli nurkowanie z maską i rurką (fachowo zwaną fajką). Okazało się zresztą, że ten snorkeling to nie było takie zwykłe sobie pływanie, tylko dobrze zorganizowane dwie wycieczki na rafę, gdzie przewodnik wziął całą grupę dookoła wyspy, pokazując i objaśniając wszystkie przepływające ryby. Ale po kolei.

Ponieważ w nocy wiało i padało jak diabli, to przed wypłynięciem ostrzegano nas (mimo słoneczka na niebie), że będzie kiwało, i że dzieciom może się nie podobać. Naszym dzieciom jednak kiwanie na morzu nie robi nic złego, a wręcz przeciwnie – lubią to. Nasz dzielna łódź o nazwie “B-Nice” (czyli “bądź grzeczny”) pruła rozkołysane morze, a rubaszny sternik (na którego mówiono kapitan) dokonywał cudów, aby trzęsło jak najmniej. Pod koniec jazdy był zresztą całkowicie mokry od chlapiącej wody. My nie, ale za to wytrzęsło nas przez te półtorej godziny na falach porządnie. Gdy zobaczyliśmy cel naszej wyprawy, humory poprawiły się od razu i nikt nie miał zamiaru narzekać. Wyspa jak z bajki. Malutka, porośnięta palmami kokosowymi, pełna walających się olbrzymich muszli i z piaszczysta plażą dookoła. A wokół rafa koralowa. Lepiej, jak na filmie. Wysepka przystosowana wyraźnie do takich nurkowych wycieczek, bo miała zainstalowane dyskretne, ocienione stoliczki, grilla oraz mniej dyskretny budyneczek zwany kibelkiem. Aby wiele nie tłumaczyć słowami – wyglądało to tak:

Wyspa z piasku (kliknięcie na zdjęcie uruchomi pokaz slajdów z wycieczki)

Spędziliśmy tam sporą część dnia. Na nurkowania łódź zabierała nas na rafę trochę dalej od brzegu – za pierwszym razem była to “Silk Caye North Wall” (czyli krawędź rafy barierowej, która opadała tu głęboko w morze) a za drugim “White Hole” (czyli biała dziura w rafie pełna ślicznego piasku). Ekipa dzielych rurkowników zaś najpierw opłynęła wysepkę dookoła, a potem wybrała się na polowanie na rekina. Isia bardzo dzielnie sama pływała oglądając wszystkie widoki, zaś Bernaś nie dość, że w krótkiej piance, to jeszcze w kamizelce dyndał sobie trzymany przez przewodnika i miał luksusowo. Po każdym wyjściu z wody gęba śmiała mu się od ucha do ucha, a gdy już po południu musieliśmy wracać to zrobił małą awanturę i chciał zostać. Nie dziwię mu się, też bym chętnie został. Było przecudnie.

Widzieliśmy (fotki poniżej pochodzą z Wikipedii):

1) mureny zielone czające się pod koralami i wystawiające do nurków zęby (ang. green moray)

  Murena zielona

2) olbrzymie barakudy wielkie (ang. great barracuda)

Barakuda

3) wielgachnego groupera, czyli po naszemu grańca

Grouper

4) niesamowicie kolorowe ryby papuzie (ang. stoplight parrotfish)

Parrotfish

5) jedną płaszczkę, czyli orlenia cętkowanego (ang. eagle ray)

Orleń cętkowany
6) niesamowite korale-mózgi (ang. brain coral) Koral mózg
7) przecude pomarańczowe gąbki (ag. orange sponge) Gąbki

8) no i jednego rekina wąsatego (ang. nurse shark) – ja nie, to tylko Beata i dzieciaki widzieli (ale im dobrze!)

Rekin wąsaty

… poza tym ryby anioły (angelfish), ryby wieprze (hogfish), morskie ogórki (sea cucumber) i mnóstwo innych nie znanych mi bliżej rybek.

Może warto opisać spotkanie Beaty i dzieciaków z rekinem, bo w końcu to chyba najciekawsze. Otóż rekin leżał sobie na głębokości trzech metrów. Był młody, czyli niewielki – jakieś 2,5m długości. Miał trzy płetwy na grzbiecie i wąsy. Rekin wąsaty po angielsku nazywa się nurse shark (czyli po naszemu rekin-pielęgniarka), a to dlatego, że przysysa się do większej od siebie ofiary i jakby wysysa z niej świeże mięsko. Mniam, mniam. Na szczęście dla ludzi jest niegroźny, jak zresztą pozostałe rekiny (mające niestety bardzo złą sławę). Dzieciaki i Beata wisieli sobie jakąś chwilę nad nim falując w rytm fal i obserwowali, jak przewodnik schodzi na dół i delikatnie dźga zwierza w ogon. Rekin nie przejął się, nikogo nie zaatakował i dalej sobie leżał. Popatrzyli, popodziwiali i popłynęli dalej. Dzieciaki zgodnie twierdzą, że spotkanie z rekinem to było to!

Zapraszamy do galerii, gdzie wrzuciliśmy zdjęcia z wycieczki. Niestety nie ma tam jeszcze zdjęć podwodnych, ale mam obiecane dosłanie od Amerykanów, z którymi nurkowałem. Jeśli dojdą, to dorzucę.

Miłego oglądania.

PS. Słyszałem, że w kraju “Zimna Zośka” i przymrozki minus cztery stopnie. Oj, oj, oj, … 😉


Kącik łasucha – Placencia

12 Maj 2009

Przed Korzystając z niezwykle przyjaznego domku Lydii, w którym mieszkamy w Placencii (pięterko dla nas, hamaki i foteliki na tarasie, 60m do morza i dostęp do kuchni)  postanowiłam własnoręcznie przyrządzić coś prostego wykorzystując miejscowe smakołyki. Na pierwszy ogień (dosłownie i w przenośni) poszły plantany – zielone banany. Odkopałam wspomnienie z zeszłego roku, kiedy razem z Błażejem jedliśmy je przepysznie przyrządzone w chińskim bufecie w Nowym Jorku – wszystko wskazywało na to, że będą stanowić słodki, bardzo aromatyczny, a oprócz tego prosty w wykonaniu dodatek. Wspomnienie było na tyle silne i sugestywne, że na nim poprzestałam nie wykonując, niestety, żadnych poszukiwań internetowych, ale z zapałem rzucając się w wir eksperymentu kulinarnego. Od początku było trochę inaczej niż ze zwykłymi bananami – zaskoczyła mnie gruba, włóknista skórka, którą ściągało się ze sporym trudem. Obrane owoce pokroiłam w podłużne plastry i wrzuciłam na gorący olej. Gotowe wyglądały jak smażone banany o nieco bardziej zwartym miąższu – taki sam kolor i widoczne drobne nasiona wewnątrz owocu, stąd moje oczekiwania, że i smak będzie odpowiadał mojemu miłemu wspomnieniu z NYC. Jakież było moje zdziwienie,  kiedy okazało się, że smakują jak frytki – z dużą zawartością skrobi, ale jednak frytki. W duchu trochę się śmiałam z przewrotności losu – to ja tutaj pracowicie obrabiam te plantany, po karaibsku i na końcu świata, a frytki mi wychodzą… :-). Za to dzieci były w siódmym niebie…

Po tym doświadczeniu zasięgnęłam języka u miejscowych, sprawdziłam kilka stron internetowych i w następnym podejściu były już z limonką i czosnkiem, ale nie cieszyły się aż takim wzięciem, bo frytkami nie smakowały.

Smażone plantany zapamiętamy więc jako frytki po karaibsku – ulubione danie dzieci w ramach kompromisu zajadane z guacamole – nietypowo, ale ze smakiem. Te, które jedliśmy w NYC, musiały być smażone w brązowym cukrze, a może było to coś zupełnie innego…

Usmażone    Finał


Spływ na dętkach

10 Maj 2009

Idziemy na tubingCiężkie chmury zasnuły niebo nad wilgotnym lasem tropikalnym. Wszelki zwierz skrył się w gąszczu. Tylko dokuczliwe insekty wciąż polatywały nad wykarczowaną przez ludzi szeroką ścieżką. Jaguar w swym legowisku poczuł niekreślony niepokój. Wciągnął nosem wilgotne powietrze rodzinnego lasu. Tak, zna ten zapach. To zapach jego największego wroga – człowieka. Na ścieżce słychać głosy. Z zakrętu ukazują się cztery postacie, niosące na ramionach czarne dętki (oczywiście mówiąc dętki nie mam na myśli dętek od rowerów lecz czarne, lekkie opony z cienkiej gumy). Insekty spostrzegły ludzi i rzuciły się na nich jak sępy na padlinę, lecz zaraz zniechęcone zaciekłą obroną  odleciały w głąb dżungli. Ci ludzie to oczywiście my – rodzina Kotełków. Zaszyliśmy się w belizyjskim rezerwacie jaguara. Teraz idziemy zaliczyć jedną z jego głównych atrakcji – “tubing” (dosłownie “dętkowanie”), czyli spływ rzeką na oponach. Opony te wynajmuje się w centrum rezerwatu następnie idzie się do miejsca, gdzie leżą ich całe stosy i wybiera się rozmiar:

  • mały
  • średni
  • ogromniasty

Potem sprawa jest prosta. Niesie się opony na ramionach przez 15 minut aż do wejścia oznaczonego tabliczką ”tubing entrance” i spływa się. Kiedy dotarliśmy do wejścia – małej, piaszczystej plaży – zdjęliśmy spodnie i buty (mieliśmy stroje kąpielowe/kąpielówki pod ubraniami). Aby któryś z czytelników nie pomyślał sobie “No jako to!? Spływ oponami na rzece, a oni spodnie i buty to gdzie będą trzymać?” muszę wyjaśnić, że rodzice trzymali nasze rzeczy w workach foliowych na własnych brzuchach (na oponach rodzice leżeli na plecach, a my na brzuchu). Następnie włożyliśmy opony na wodę i wskoczyliśmy na nie.

Spływ na dętkachNa wodzie trzymaliśmy się z Bernasiem i tatą za opony. Z początku musieliśmy wiosłować (oczywiście rękami), potem porwał nas prąd. Na prośbę Bernasia puściłam jego oponę, ale przez to stałam się lżejsza od innych i popędziłam jak wiatr niesiona szybkim prądem tropikalnej rzeki. Zaczęłam wrzeszczeć (dla żartów, bo tak naprawdę bałam się tylko ociupinkę), więc zaraz zaczęli mnie gonić i po chwili było już po wszystkim.

Dalsza podróż przebiegła bez większych wypadków, choć parę drobnych oczywiście było – między innymi tato ugrzązł na mieliźnie i strasznie śmiesznie wyglądało, jak się z niej wydostawał. Chwilę później, kiedy przepływaliśmy przez przesmyk szerokości 5 m, tatuś zaczął się wiercić, a potem wykrzyknął: “Aua! Coś mnie dziabnęło od dołu!” Wiernych czytelników (bardziej niż my strachliwych) mam obowiązek zapewnić, iż w tej rzece krokodyle nie występują. 🙂

Po drodze widzieliśmy ślicznego, czaplowatego ptaszka o czerwono-niebieskim upierzeniu spacerującego po wystającym nad wodę pniu drzewa. W końcu dotarliśmy do wyjścia i zakończyliśmy tubing.

Wszystkim się podobało…