Chichicastenango to miasteczko w górach, którego nazwa oznacza w Ki’che’, jednym z języków Majów, miejsce, gdzie rosną pokrzywy. Pieszczotliwie zwane Chichi rekomendowane jest jako najlepszy targ w Gwatemali. Ci jednak, którzy pojadą tam na zakupy w poszukiwaniu okazji cenowej mogą się srodze zawieść – wybór towarów jest wprawdzie wielki, ale sprzedający są mistrzami w swoim fachu, znają psychologię od strony praktycznej i targować się umieją. Pokrzywy zaś wszystkie już chyba wycięto.
I tak naprawdę to nie o ten targ chodzi – sercem Chichi jest kościółek Santo Tomas, gdzie Majowie odprawiają modły i ceremonie, które nie przypominają tych, które widuje się w świątyniach europejskich. U stóp stopni prowadzących do świątyni, znajduje się kamienna platforma nieuchronnie kojarząca się z ołtarzem ofiarnym. Majowie w tradycyjnych strojach palą na nim żywicę, płatki kwiatów sprzedawanych przez kwiaciarki i ulewają odrobinę bursztynowego alkoholu ze zgrabnych szklanych piersiówek z aluminiowymi koreczkami, szepcząc modlitwy (może jednak zaklęcia?). Całość, choć zakończona za każdym razem szybkim, ale jakby ukradkowym znakiem krzyża przypomina bardziej rytuał zaklinania lub odczyniania uroków niż jakiekolwiek modlitwy. Składający ofiarę są skupieni, nieobecni, ale ich ręce są ciągle w ruchu zajęte kolejnymi czynnościami. Dym unosi wzdłuż schodów wprost do kościoła, w środku niemal gryzie w oczy, wszechobecny jest zapach kadzidła, żywicy, kwiatów – trudno właściwie określić dokładnie jakiej nuty. W surowym w wystroju, jednonawowym kościele wzdłuż głównego przejścia do ołtarza leżą co 2-3 metry stare kamienne płyty, na których migocą świeczki, czerwienią się płatki kwiatów i parują plamy po wylanym alkoholu. Bogowie są czasem wymagający, stary Indianin składał przy nas swoją ofiarę na wszystkich znajdujących się w kościele płytach.
Zaraz obok profanum bezpardonowo włazi na sacrum, indiańskie dzieci usiłują sprzedać kolorowe bransoletki, zabawki i gumki do włosów, sprzedawcy zachęcają do kupna pamiątek, ktoś oskubuje kwiatki z płatków, ktoś komuś czyści buty, ktoś śpi pijany obok ołtarza, ktoś goli się starą maszynką, warchlaki kwiczą na postronkach, kury gdaczą, comedores nawołują, życie się toczy. Warto tu przyjechać. Nie dla pamiątek, nie dla okazji, ale dla tej jednej chwili, kiedy siedząc pośród Indian na świętych stopniach piekącymi od dymu oczami można obserwować ten fascynujący i barwny świat – tak inny od naszej codzienności.
Nie można uciec w Chichi od rozważań, ile z dawnej kultury Majów pozostało w dzisiejszych Indianach i co się właściwie stało z tą fascynującą cywilizacją dysponującą wiedzą astronomiczną, przyrodniczą i medyczną. Zanim nazwiemy ich praktyki zabobonem, musimy przypomnieć sobie ze wstydem, ile razy w historii uznawaliśmy naszą kulturę i naszą cywilizację za jedyną drogę, od której nie ma ucieczki. Za każdym razem, kiedy w odległej o 90km Antigua mijam Calle de la Inquisicion, liczę na to, że to mój hiszpański jest za słaby, żeby zrozumieć właściwe znaczenie tej nazwy, które, mam nadzieję, jest inne niż ulica Świętej Inkwizycji.
Zapraszamy do galerii.
Opublikował/a Beata Kotełko 