Utila my love

26 Maj 2009

Prom na Utilę Siedząc tu nie za bardzo rozumiem, po co się jeździ nad Bałtyk. Bo wyobraźcie sobie takie coś: Utila to owalna wyspa długości jakiś 13 km szeroka na 3. Płaska praktycznie jak deska i pokryta zielenią. Przy brzegu wszędzie domki z pomostami, dyskretne ośrodki wczasowe, hoteliki. Wygląda to wszystko sielankowo i spokojnie, bo nie ma tu dużych betonowych hoteli, ani wielkiej turystyki. Atmosfera wyluzowana – w dawnych czasach była tu siedziba angielskiego pirata kapitana Jamesa Morgana (znanego m. in. z butelek z rumem). Po głównej ulicy miasta wszyscy człapią w klapkach lub poruszają się rowerami, meleksami lub skuterami. Przeważają goście firm nurkowych i różnego sortu podróżnicy – nie spotkasz tu eleganckiego pana lub pani turystki z pieskiem. Prawie nie ma plaż – raczej pomosty, zejścia do wody lub bezpośrednio na rafę. Właśnie rafa, bo Utila jest położona praktycznie na pełnej rybek i kolorów rafie koralowej. Jest tu kilka barów, restauracji, jedno kino, jedna siłownia, parę sklepów i kościołów (mieszkańcy są raczej konserwatywni) oraz sporo firm nurkowych. Wszyscy mówią po angielsku (historyczne wpływy brytyjskie). Powiecie: raj? No tak, ale ja jeszcze nie skończyłem… 🙂

Utila Cayes Jakieś 500 metrów od brzegu głównej wyspy, a 20 minut łodzią z głównego miasteczka po drugiej stronie leżą Utila Cayes (wymawia się to jak “keys”, czyli klucze – może nazwa wzięła się od klucza ptaków?), czyli szereg malutkich wysepek wystających z rafy. W Belize nurkowaliśmy na takiej właśnie wysepce. Tutaj są one mniej spektakularne, bo mniej jest na nich palm, ale za to jest ich więcej, są bliżej i są wszystkie dostępne kajakiem z naszego hotelu (W Belize większości były po prostu prywatne). Dwa z nich (Jewel Caye i Pigeon Caye ) są zamieszkane i połączone mostem. Jest to jakby małe miasteczko na wodzie. Ma ok 500 mieszkańców, 7 kościołów, kilka sklepów, mały targ rybny, niezobowiązujące bary oraz jedną kafejkę internetową i pub prowadzony zresztą przez polaka – Henryka Karpińskiego, który co prawda polakiem jest w 100% (rodzice z Warszawy), ale po polsku niestety nie mówi. Bardzo się ucieszył, kiedy spytaliśmy się go o korzenie i pogawędziliśmy o ojczyźnie. Miasteczko Utila Cayes można przejść chodnikiem w 10 minut. Nic tu nie jeździ, bo nie ma drogi tylko chodnik, a wszystko ma jakiś kilometr długości – a może nawet mniej. Na jednym końcu wysepki jest hotelik prowadzony przez firmę nurkową Captain’s Morgan Dive Shop. Hotelik jest niewielki, ale schludny, a pokoje nad wyraz duże. Miejsce dla klientów firmy kosztuje 5 dolarów za noc od osoby! Nic dodać, nic ująć. Można tu spędzić piękne wakacje – woda tuż przy pomoście hotelu jak kryształ – korale, ryby, wodne ogórki w dużej ilości i wszystko, co dusza zapragnie. Dziś Beata i dzieci widziały nawet orlenia (czyli eagle ray) – jeden z rodzajów płaszczki (i Southern Sting Ray), a nasz młodszy w kółko śledzi łażące po dnie i pod pomostem piękne kraby. Wieczorem wieje chody wschodni wiatr, który płoszy wszelkie komary i muszki, a siedząc na pomoście i patrząc w gwiazdy słychać tylko szum wody. Po prostu bosko!

Piękne korale mózgi No i do tego dochodzą nurkowania! Niedaleko od hotelu zaczyna się już krawędź rafy, więc nie trzeba daleko się ruszać, aby zaliczyć fajne widoki. Ale najlepsze miejsca są po północnej stronie wyspy, gdzie ściana schodzi na głębokość ponad 100 metrów i miejscami tworzy niesamowite labirynty. Dziś nurkując tam widzieliśmy wielką murenę, kilka barakud i niezliczoną liczbę innych rybek. Wczoraj pojawił się wielki, stary krab, siedzący w jakiejś dziurze, który wyglądał jak obcy z serii Aliens. Jego skorupa przypominała czaszkę obcego, a nogi – jego ramiona. Słowem świetny widok. Dziś tez udało mi się pierwszy raz w życiu widzieć rekina wielorybiego. Te największe na świecie ryby przypływają tu na żerowisko (na szczęście ludzi nie jedzą) i co jakiś czas wypływają na powierzchnię po plankton. Wówczas na wodzie tworzą się niesamowite bąble i widać ogromne zamieszanie. To tuńczyki i inni mieszkańcy morza szaleją w panice uciekając przed rekinem. A może z jakiś innych przyczyn tak wariują? W każdym razie dzięki temu daje się zauważyć, gdzie rekin się pojawi i odpowiednio wcześnie skierować tam łódź. Wówczas – na znak kapitana – wszyscy powinni najciszej, jak to możliwe, wskoczyć do wody tylko w maskach, rurkach i płetwach, i próbować cichutko i spokojnie podpłynąć do zawieszonego tuż przy powierzchni olbrzyma. Powinno się podpłynąć z boku, bo rekin – choć ma słaby wzrok – jest bardzo płochliwy i przestraszony nurkuje, gdy coś przed sobą zobaczy lub usłyszy. Jeśli podpłynie się do niego cichutko i spokojnie, to można obserwować go całymi minutami. Zresztą z boku najlepiej wychodzą zdjęcia, bo ryba ta ma na całym ciele piękne białe plamki – podobno po tym można rozpoznać poszczególne osobniki, bo układ kropek jest niepowtarzalny.

Rekin wielorybi w całej krasie Całą tą teorię wyłożył nam ładnie divemaster “Tuna” (tuńczyk), ale jego wykład nie został w praktyce zastosowany, gdyż na znak kapitana całe około 20-osobowe towarzystwo wskoczyło na wariata do wody i popędziło w stronę wskazywaną przez kapitana nie zważając na hałas. Podobnie zrobiła ekipa z łodzi konkurencji i zaczął się zwariowany pościg za rekinem. Wyglądało to zabawnie. Dwudziestka dorosłych ludzi siedzi w wodzie wypatrując, jaki kierunek wskaże gość na łodzi, a potem zasuwa w płetwach jak na wyścigu przepychając się – kto pierwszy, ten lepszy. Po chwili widać już, że nic tam nie ma i wszystkie oczy znów kierują się na kapitana. Kapitan wskazuje kierunek i znów płyniemy. Po kilku takich akcjach jesteśmy wzywani z powrotem na łódź i zabawa zaczyna się od początku. W sumie odbyło się dziś kilka prób – w tym trzy zakończone sukcesem. Mogę więc powiedzieć, że widziałem 3 rekiny wielorybie. Pierwszy nie był duży, jakieś 4-5 metrów długości. Podpływaliśmy do niego z boku od tyłu i naprawdę było go dobrze widać , ale dość szybko zorientował się, że jest obserwowany (za dużo narobiliśmy zamieszania) i zszedł w głębiny. Drugiego widziałem tylko przez kilka sekund, bo był daleko i również schodził już na dół. Za to trzeciego kapitan namierzył nam bardzo dobrze (to ten, na zdjęciu obok), bo pokazał nam, gdzie się pojawi i wszyscy podpłynęliśmy do niego, gdy wychodził właśnie na powierzchnię. Był spory – wg mnie jakieś 7-8 metrów. Wyglądał niesamowicie w tej przejrzystej, oświetlonej słońcem wodzie, cały pokryty delikatnymi plamkami. Niektórzy wyrwali się jednak do przodu, aby zerknąć z bliska i weszli mu w pole widzenia. Rekin więc obrócił się leniwie w naszą stronę, spojrzał na wszystkich, kłapnął niegroźnie gębą (paszczą bym tego nie nazwał), zrobił w tył zwrot (na szczęście w dobrą stronę), przepłynął nam dostojnie przed nosami i zanurkował w głębiny pokazując swój wielki ogon. Przez chwilę był jeszcze niewyraźnym cieniem, aż został tylko wielki błękit. Niesamowite przeżycie!

Wkrótce pełna galeria!


Wulkan

17 Maj 2009

Tak sobie czytam te nasze wcześniejsze relacje i rzeczywiście jest jak u Hitchcocka, bo co rusz to jakieś straszliwe przeżycia. A to prawie nas zjadła grypa, prawie nas rozbili o drzewo, prawie utopili, a teraz przychodzi moja kolej na dołożenie do tej kolekcji opowieści, jak to niemal usmażyliśmy się na wulkanie. No ale obowiązek obowiązkiem, więc nie ma co dozować, tylko trzeba zgrozę na papier przelewać i czytelników dalej zadziwiać.

Mapka wulkanu PacayaZ dawnej stolicy Gwatemali, która została zniszczona przez trzęsienie ziemi w 1733 roku, widać trzy z 33 gwatemalskich wulkanów: Volcan de Aqua (wulkan wody), wciąż aktywny Volcan del Fuego (wulkan ognia) oraz Volcan Acetenango (nie mam pojęcia co ta nazwa oznacza). Wycieczki są jednak organizowane na wulkan Pacaya oddalony o kilkanaście kilometrów, gdyż jest niższy, bardziej dostępny i jednocześnie bardziej atrakcyjny turystycznie. Wybrawszy się na popołudniowy wyjazd (cena 50 Q na głowę, czyli jakieś 20 PLN) oraz zabrawszy (zgodnie z zaleceniem organizatora) długie spodnie (na komary), dobre buty (na górę), wodę (wiadomo), kanapki (dla dzieci) peleryny (na deszcz) oraz latarki (na drogę powrotną) ruszyliśmy o 14-tej (dla ułatwienia dodam, że na tej szerokości geograficznej koło 18-tej robi się szarawo, a o 19-tej jest już ciemno), aby pod wulkan dotrzeć o 15:45 (przy czym jakieś 30 minut zajęło naszemu kierowcy zbieranie klienteli, sprawdzanie opon, przeklinanie, tankowanie i czekanie na swoją kobietę, która się na końcu dosiadła dla towarzystwa). Busik dzielnie dowiózł nas na wysokość 1800 m n.p.m. a potem już o własnych siłach wleźliśmy na 2200 m n.p.m. Szczyt wulkanu jest na 2552 m, ale tam dojść byłoby raczej ciężko. Wyglądało stromo. Wchodzi się więc od parkingu na szczyt sąsiadującego z wulkanem kopca, gdzie górują anteny przekaźników GSM oraz jakiś czujników wulkaniczno-sejsmicznych (tak przynajmniej nam powiedziano). Stamtąd widać już główny wulkan i strumienie lawy, do których właśnie zmierzaliśmy (mapka obok – zdjęcie zrobione właśnie ze szczytu “wzgórza antenowego”). Przy parkingu czekała na nas grupka chłopców z konikami (czy też mułami) gotowymi, aby nas podwieźć, ale ponieważ grupa była po europejsku dzielna (dwóch gości z Izraela, jednak Cypryjka, jedna Irlandka i 4 nasze osoby), to już w połowie podejścia odpadli i zawrócili szukać szczęścia u następnych turystów. 🙂

Pieczone pianki Jedyne na co się daliśmy namówić (i bardzo dobrze) to pianki. Kiedy wykupywaliśmy wycieczkę zachęcano nas, że jest fajnie i że “you can bring marshmalows and fry it on the stick over the lava” (czyli, że możecie wziąć pianki  i usmażyć je na patyku nad lawą). Pukając się lekko w czoło nie wziąłem niczego takiego, ale przy wejściu do parku narodowego okazało się, o co chodzi. Kupiliśmy więc paczkę pianek i radocha była wielka. Dla nie mających dzieci wyjaśniam, że pianki to taki słodycz kupowany w sklepie w paczkach wyglądający jak gąbeczki albo zestalona piana. Najczęściej okrągłe, miękkie, w różnych smakach i kolorach. Generalnie słodkie obrzydlistwo. Z pewnym niepokojem więc po drodze na górę strugałem dzieciakom kijaszki do smażenia pianek zastanawiając się ki diabeł oraz jak to się robi na tej lawie. Przewodnik nam szybko pokazał. Piankę nabija się na kijaszek i przykłada w okolice lawy, jak kiełbaskę nad ogniskiem. W kilka sekund pianka się przypala i wtedy smakuje naprawdę dobrze. Jak ciepła wata cukrowa. Siarki nie czuć. 😉 Poza tym konsystencja pianki się zmienia i robi się przyjemnie rozpływająca i lepiąca. Wynalazek ten można prawdopodobnie przyrządzać niekoniecznie nad lawą jednego z trzech czynnych wulkanów w Gwatemali, ale nad każdym źródłem ciepła, czyli na przykład nad ogniskiem. Proszę pozostających w kraju rodaków (szczególnie posiadających dzieci i ogniska) o eksperymentalne potwierdzenie tej teorii. Dla ułatwienia eksperymentu dodam, że wczorajsza lawa miała 600 stopni Celsjusza, czyli była dość zimna. I tak nie dało się podejść  bliżej niż na 2 metry. Pianki smażyliśmy w otworze między kamulcami (zdjęcie powyżej to wyjaśnia) trzymając je jakieś 20 cm od ukrytej pod spodem gorącej lawy (widać było żar). Bezpośrednio nad strumieniem lawy nie dało się piec (próbowałem), bo po prostu było za gorąco i nie dało się wytrzymać. Prócz pianki paliła się skóra na rękach i na twarzy.

Potok lawyUczucie bardzo ciekawe. Stoisz na zboczu na skałach i luźnych kamieniach wyglądających jak połączenie koksu i pumeksu. Byle potknięcie grozi skaleczeniem, bo ostre jest to diabelstwo jak tarka. Pod tobą żar, który widać gdzieniegdzie między kamieniami (jakbyś stał na ognisku przysypanym kamieniami), w bluzie wytrzymać się nie da (choć na dworze chłodno). Ludzi z 50 sztuk i wszyscy łażą szukając najlepszego miejsca do zrobienia sobie zdjęcia na tle lawy. Kilka metrów obok leniwie płynie strumień roztopionej skały tak gorącej, że bije od niego żar jak od wielkiego ogniska. Kawały bardziej już zestalonej lawy odrywają się co chwilę i staczają się lawiną w dół zbocza. W górze nad tobą wulkan daje znać sycząc co jakiś czas i dymiąc ustawicznie, a ty sobie stoisz trzymając kijaszka z nabitymi piankami i smażysz sobie kolację. 🙂

Zapraszamy do galerii ze zdjęciami.


Dętki, muszki i inne przyjemności

9 Maj 2009

Roślina zielona sobie rośniePo karaibskiej i nieco sennej po sezonie Dangridze (Belize), centrum kultury Garifuna, ponownie przyszła kolej na leśne ostępy. Pojechaliśmy do Cockscomb Basin Wildlife Sanctuary   – rezerwatu jaguarów położonego w południowym Belize (Charlie, który przysiadł się do nas w barze w Dangridze, twierdził, że jest tam ich aż osiemdziesiąt). Centrum turystyczne wraz z polem namiotowym mieściło się ponad 10 km od trasy autobusu, dlatego możliwość pokonania tego odcinka “na pace” lokalnego pickupa bardzo nam przypadła do gustu. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że na dość sporym terenie siedziby parku nie będzie nikogo poza nami i strażnikiem rezerwatu. Nie zraziliśmy się jednak tym specjalnie i dla rozrywki spłynęliśmy kawałek rzeką na dętkach – relacja Isi już wkrótce. Ja ze swojej strony jedynie dodam, że spływ odbywał się w sposób umiarkowanie kontrolowany i jego niezbędnym elementem było zamoczenie co najmniej tylnej części ciała w rzeczce, która nie była, niestety, specjalnie przejrzysta.  Oglądanie ślicznych ptaszków płoszonych naszymi okrzykami psuły mi wizje stworzeń, które mogą mi wpłynąć, oraz tego, gdzie mogą wpłynąć, na przemian z rozważaniami, dlaczego lekarze odradzają kąpiel w krajach tropikalnych w wodach innych niż morskie. Jak bumerang wracała też scena kąpieli w akwenie stojącym z filmu z Harrisonem Fordem “Sześć dni, siedem nocy” – kto widział, ten dobrze wie dlaczego. Na szczęście 10 minut od miejsca zakończenia tej rozrywki znajdował się przepiękny wodospad innej już rzeczki, w którego chłodnej, czyściutkiej wodzie wypluskaliśmy się z radością, zastanawiając się, częścią jakiego raju jesteśmy.

Taki wielki potwór sobie siedziałPod wieczór dało się niestety odczuć, że jesteśmy jedynymi gośćmi na tym odludziu, bo stada komarów i wstrętnych maleńkich muszek rzuciły się na nas z taką werwą, jakby nie jadły od tygodnia (i pewnie tak było…). Zabarykadowaliśmy się więc w namiocie imając się różnych sposobów na przetrwanie parnej nocy. Dość skuteczna okazała się metoda podpatrzona kiedyś u wiewiórek w Wielkim Kanionie Kolorado – należy całą powierzchnią ciała przywrzeć do jedynego chłodnego miejsca, w tym przypadku gołej podłogi namiotu, dla lepszego efektu dramatycznie rozczapierzając kończyny – desperatom polecamy! Oprócz muszek i moskitów w parku widzieliśmy także mrówkostrady (tak jest, czteropasmowe mrówkostrady, mrówkojadów niestety nie widzieliśmy, choć podobno są), niezliczone ptaszki małe i duże, chrząszcze wielkości tych małych, jaszczurki wszelakiego sortu, gekony etc.. Piękne i odludne jest to miejsce, jednak następnego popołudnia w obliczu hord muszek i śmierci głodowej (zostały nam jedynie płatki kukurydziane i jeden banan) zdecydowaliśmy się wrócić nad Morze Karaibskie, tym razem do Placencii.


Tikal

6 Maj 2009

Wieczorna refleksja Po przedarciu sie przez granicę i ucieczce przed grypą typu A (tak się to teraz podobno nazywa i, jak się okazuje, nie jest to już takie groźne) wpadliśmy w łapy gwatemalczyków, a konkretnie agencji turystycznej dbającej o to, abyś – drogi turysto – był obsłużony dokładnie tak, jak to sobie agencja życzy. Własna inicjatywa nie jest tu mile widziana i na każdym kroku wmawiają ci, że to oni mają jedyny transport, że to jest jedyny tani hotel, a tylko ten bankomat jest dobry. 🙂 Rzeczywiście są pomocni, ale trochę nas denerwują. Na razie się spod ich opieki wyrwaliśmy zaszywając w maleńkim domku kempingowym nad samym jeziorem Petén Itzá, gdzie wypoczywamy tradycyjnie bycząc się i kąpiąc do woli (jezioro nawiasem mówiąc śliczne, choć bardzo podobne do naszych). Chcemy się dostać do Belize no i oczywiście tu z pomocą będzie przychodził jedyny transport jedynie słusznej agencji turystycznej. 🙂 Wczoraj siedząc w knajpie-sklepie i jedząc kurczaka z frytkami (Bernaś zachwycony) spotkaliśmy kupującą napoje wycieczkę z Piotrkowa Trybunalskiego, która jechała do Belize i zaoferowała się nas podrzucić. Niestety ich gwatemalski kierowca się nie zgodził (nie byliśmy zgłoszeni w biurze firmy). :-). Ogólnie rzecz biorąc jest zaskakująco, jak na Gwatemalę i jej famę, drogo. Butelka wody 1.5 litra kosztuje tu w sklepie 7 quetzali (czyli ok. 3zł). No ale może to jest kwestia regionu? Jesteśmy przecież tuż obok Tikal – jednego z większych miast majów i chyba najważniejszego zabytku Gwatemali – odwiedzanego co rok przez setki zagranicznych turystów (przy wejściu do Tikal woda jest po 12, czyli  5 zł). No ale to tak jakby narzekać, że woda niedaleko wejścia do Wieliczki jest droższa – kończymy więc narzekanie.

Drapacze chmur W samym Tikal byliśmy w sumie dwa dni. Nocowaliśmy na kempingu i wreszcie udało się użyć namiotu, który dźwigam. Pomysł był dobry, bo dzięki temu mogliśmy zobaczyć zachód słońca wśród ruin i być też na najwyższej piramidzie raniutko tuż po wschodzie słońca (o 6-tej rano) zanim nie zjechali się turyści i zanim nie usnęła przyroda. Spanie w namiocie praktycznie w środku dżungli dostarcza 2 wrażeń: po pierwsze jest gorąco i duszno (dopiero po północy zrobiło się znośnie), a po drugie jest głośno. Ilość zwierzaków, owadów i ptaszysk robiących hałas była niezliczona. Oprócz moskitów stresowały nas skorpiony, pająki i inne robactwo. Generalnie jak już w środku nocy zbudziłem się szturchnięty przez Beatę nasłuchującą czegoś większego i sapiącego spacerującego wyraźnie blisko za domkami na granicy dżungli (jakieś 100 metrów od nas) to ciężko było potem zasnąć. 🙂 Przygoda niezapomniana. No ale widocznie nie jeden turysta już tak spał i żyje, bo i nam nic nie było, pająk ani skorpion nie wlazł nam nad ranem do buta, jaguar pewnie był najedzony, bo się na nas nie połakomił, a moskity nie pożarły żywcem. Prawdę mówiąc niemal ich nie było. W Polsce jesienią na biwaku jeziornym są ich setki. Na razie więc twierdzę, że są przereklamowane, ale być może zmienię zdanie. Tutaj w El Remate śpimy w każdym razie pod moskitierami, które wczoraj zainstalowałem, więc żaden robal nic nam nie zrobi.

Jedna z wielu Wracając do Tikal. Piramidy w dżungli wyglądają pięknie – przede wszystkim są to wysokie drapacze chmur, jak tu sie je czasem określa w przewodnikach. Rzeczywiście robią wrażenie wystając nad korony drzew, a wejście na świątynię V wymaga sporego samozaparcia – stromo i diabelnie wysoko. Miasto jest bardzo rozległe, a sam park dobrze utrzymany i przygotowany. Tu Gwatemala pokazała się od dobrej strony. Podobnie kemping, sanitariaty, czy łazienki wewnątrz parku narodowego. Bez zarzutu. Widać zresztą, że wiele osób robi tak, jak my, bo nawet bilet wstępu kupiony po południu dział na następny dzień, a z samego rana kilkanaście osób zmierzało posłuchać głosów przyrody i popodziwiać piramidy bez tłumów. Co do głosów przyrody, to najlepsze oczywiście były wyjce, czyli małpy wydające z siebie odgłosy podobne do szczekania psów i ryku bawołów. Podobnie ryczy też jaguar, ale zorientowaliśmy się szybko, że nie trzeba uciekać, bo odgłos dochodził wyraźnie z góry, z koron drzew. Mimo to, jak się tak siedzi w samotności na ławeczce, a tu z góry coś zaczyna ryczeć, to rzeczywiście ciarki przechodzą.

Zwiedzieliśmy chyba wszystkie świątynie, wleźliśmy na wszystko na co się dało wejść. Widzieliśmy małpy, ptaki z żółtym ogonem (nie mam pojęcia jak się nazywają, ale ładne), zielone, wrzeszczące papugi, krokodyle w sadzawce oraz słyszeliśmy wyjce. Jaguar się nie pokazał. Może i dobrze. 🙂

Zapraszamy do galerii, gdzie pojawił się również filmik z nagraniem wyjców.


Krokodyla daj mi luby

30 kwietnia 2009

Kanion Sumidero by Bernaś (jest nasza żółta motorówka i krokodyl) Żeby nie było, że tylko jemy, obijamy się oraz uciekamy przed świńskim choróbskiem i trzęsieniami ziemi to może dziś parę słów o lokalnej tu atrakcji, czyli Canyon de Sumidero. Pojechaliśmy tam wczoraj z naszego urokliwego San Cristobal (pół godzinki z górki na pazurki), kupiliśmy bilety na łódź i pognaliśmy w stronę kanionu. Wycieczka bardzo fajna, bo nie był to leniwy spływ kanionem, tylko szybka przejażdżka motorówką. Pomimo tego, że cały kanion objęty jest parkiem narodowym, nikt się specjalnie nie przejmuje i pełne turystów motorówki z doczepnymi silnikami 200 KM gnają w prawo i w lewo 45 km/h (mierzyłem GPS-em). Zresztą sama rzeka też nie wygląda na najczystszą, a kanion jako dzisiejsza atrakcja turystyczna jest wynikiem działań człowieka, gdyż na samym końcu jest spore jezioro zakończone tamą z wodną elektrownią. Dzięki zaporze woda w rzece przecinającej góry podniosła się (w najgłębszym miejscu ma 260m – tu już naprawdę sporo) i pozwoliła na swobodne pływanie, gdyż koryto rzeki ma nawet w najwęższym miejscu jakieś 30 metrów szerokości. U nas zieloni na pewno przywiązaliby się do drzew albo pikietowali przy przystani. W pierwszym przypadku zjadłyby ich krokodyle, a w drugim wyrzuciliby ich Meksykanie. Tutaj to jest czysty biznes, bo każdy turysta zostawia 150 pesos (ok 40 zł), a ruch tam mają wielki. Nasz pilot nie przejmował się zbytnio mijającymi nas łodziami (prawidłowo wykonywał manewr pokonywania fali), pływającymi kłodami (niektóre wielkości pnia drzewa) oraz wystającymi w niektórych miejscach głazami i pruł wodę tylko lekko manewrując. Po drodze mieliśmy kilka przystanków, aby popodziwiać krajobrazy i tutejszą faunę. Chyba największe wrażenie zrobił na nas krokodyl leżący sobie nieruchomo na przybrzeżnym piaseczku (żyje ich tam w parku narodowym coś koło 200 sztuk). Nie przejął się nami, choć byliśmy od niego jakieś 10 metrów i spał w najlepsze. Drugiego widzieliśmy za to w wodzie – przepływał koło nas leniwie machając ogonem. Nie byłoby wesoło wpaść do wody, oj nie. Prócz krokodyli były jeszcze sępopodobne ptaszydła, których nazwy nie pamiętam. Ogólnie bardzo fajna wycieczka na świeżym powietrzu. Nie będę sie silił na poetyckie opisy krajobrazów – widoczki z miasteczka i kanionu można popodziwiać w galerii, którą dorzucamy.

Po leniwych trzech dniach w górskim San Cristobal de las Casas (2100 m. n.p.m.), gdzie ukryliśmy się przed zarazą oraz po kilkukrotnym odwiedzeniu przez Beatę lokalnego targu (z maseczką na twarzy, choć tu ani jednego przypadku grypy na razie nadal nie ma) i zjedzeniu kilku kilogramów pomarańczy, mango, avocado, bananów (zupełnie inne, ale bardzo dobre) oraz innych smakowitości jedziemy jutro do Palenque.