Do Kambodży dostaliśmy się droga lądową (autobusem) z Sajgonu – zmierzając sprawnie do stolicy, czyli Phnom Penh. Przekraczaliśmy lądową granicę nie raz w Ameryce Środkowej i Południowej, więc pewne formalności nas nie dziwią, choć tu byliśmy mile zaskoczeni sprawnością obsługi. Było zupełnie, jak na lotnisku: bagaże zostały wyładowane z autobusu i przeszły kontrolę w maszynie, mu musieliśmy przejść przez kontrolę paszportową oraz kupić sobie wizę. Na granicy kosztuje ona $20 – to informacja dla wszystkich dających się namawiać na alternatywną, załatwianą wcześniej lub on-line. Przemysł wizowo-turystyczny jest bowiem w Wietnamie skuteczny, bo byliśmy niejednokrotnie namawiani na wizę za $25-$30 lub drożej (jednodniowo, więc drożej). Nawet w autobusie pomocnik kierowcy chodził przed granicą i zbierał paszporty oraz po $25 od tych, którzy wizy nie mieli. Dla nas $5 piechotą nie chodzi (tym bardziej, że razy 4), bo budżet nadal napięty, więc uparliśmy się, że robimy to sami. Pomocnik kierowcy wzruszył ramionami i łamaną angielszczyzną powiedział, że z granicy musimy dostać się do parkingu sami, bo autobus nie może stać na granicy (zawsze znajdzie się jakieś wytłumaczenie, aby zainkasować $5). Nie do końca wiedzieliśmy co i jak, ale twardo staliśmy na swoim. Finalnie musieliśmy więc sami z plecakami przejść przez strefę graniczną (jakieś 500m) i samodzielnie kupić w okienku wizę. Wszystko trwało może jakieś 10 minut dłużej niż dla tych, którzy wygodnie siedzieli w autobusie. Na końcu przy kontroli granicznej i medycznej i tak musieli wysiąść i stać w kolejce – ha ha. Taka mała, wredna satysfakcja ;-). Po przekroczeniu wszystkich punktów kontrolnych okazało się, że autobus już odjechał i musimy wynająć motorek za $1, aby do tegoż autobusu się dostać. Na jeden motorek wskoczyłem więc z Bernasiem, a na drugi wsiadły nieco zestrachane dziewczyny i tłumacząc kierowcy, że ma jechać powoli (powoli! slowly!) dotarliśmy po kilku minutach do naszego autobusu. 10 minut wysiłku i $18 w kieszeni, więc na jeden nocleg i obiad dla wszystkich. 🙂 Do stolicy Kambodży dotarliśmy już po zmroku, ale wprawnie poszliśmy do pierwszego hoteliku z listy zrobionej wcześniej (polecanego zresztą przez poznaną jeszcze w Australii rodzinę Jeffa i Karen, z którymi spędziliśmy dwa miłe wieczory w Sajgonie) i bez stresu rzuciliśmy kotwicę.
Kolejny kraj na naszej trasie i kolejne wrażenia. Kambodża jest na pewno krajem mniej dostępnym i mniej odwiedzanym niż inne – pytacie więc zapewne, jak tu jest? Po pierwsze co się rzuca w oczy to nie da się ukryć bieda. Bieda podobna, jak w Birmie, ale trochę innego rodzaju. Podczas, gdy do stolicy Birmy z siedzibą rządzącej krajem generalicji dostępu nie mieliśmy, tu możemy zobaczyć zarówno żebrzące na ulicy dzieci, jak i podziwiać rezydencje otoczone murem zakończonym koniecznie drutem kolczastym z obowiązkową trzymetrową, stalową bramą. Sklepy pełne smakołyków z Australii i USA w cenach powalających nas z nóg oraz malutkie uliczne knajpeczki – dokładnie takie, jakie widzieliśmy wszędzie w Birmie i w Wietnamie. Tyle, że w Birmie wszystko to było jakieś takie bardziej spontaniczne (lekko na wesoło i na wariata z warczącymi w tle generatorkami), a w Wietnamie generalnie wyglądało dużo czyściej i porządniej. Tutaj straganiki i sklepiki wyglądają niestety trochę bardziej ponuro, mniej zachęcająco. Dość, że na razie nie zdecydowaliśmy się na żywienie ze straganu targowego. Owoce owszem, ale mięsko musi zaczekać.
A i jeszcze jedno, ruch uliczny: Phnom Penh jest mniejszym miastem niż taki Sajgon (choć i tak ma podobno 2 mln mieszkańców), więc widać wyraźnie, że ruch uliczny jest spokojniejszy. Przejście pieszo na druga stronę ulicy nie jest operacją niemal samobójczą (jak w Sajgonie), ale zupełnie spokojnym spacerkiem. Nie są również w powszechnym użyciu antyspalinowe maseczki, które Wietnamczycy noszą jeżdżąc na motorkach i chodząc po ulicach. Co zatem można spotkać na ulicach? W Wietnamie było to mrowie nowoczesnych motorków – i bardzo niewiele aut. Tutaj stosunek motorków do aut jest 1:1, a najbardziej popularną marką samochodową jest Lexus (i to najczęściej Lexusy terenowe z serii LX i RX). Są też Toyoty (koniecznie Camry lub Landcruiser), terenowe Nissany i Hondy. Ale liczba Lexusów jest największa, jaką widziałem gdziekolwiek. Z drugiej strony motorki zaś jakieś takie przedpotopowe – zupełnie nie tak, jak w Wietnamie. Do tego ryksze, czyli tuk-tuki w postaci przyczep doczepionych do motorków przyczepek. Słowem: kraj kontrastów, gdzie bieda spotyka się z wyraźnym bogactwem niektórych.
Kambodża to kraj wyraźnie wyniszczony przez wojnę – i nie chodzi tu o infrastrukturę, ale właśnie o ludzi. Rewolucja Czerwonych Khmerów odbiła się najbardziej na psychice mieszkańców. Będąc tu poczytaliśmy trochę, odwiedziliśmy (rotacyjnie) muzeum w starym więzieniu S-21 o oglądaliśmy film Pola śmierci/The Killing Fields (z rewelacyjną muzyką Mike Oldfielda – polecamy włączyć głośniki, kliknąć na powyższy link i dopiero czytać dalej) puszczany na dole w restauracji naszego guesthouse. Cóż… To, co można zobaczyć na filmie i poczytać to smutna, historyczna rzeczywistość. Wyobraźcie sobie, że niemal wszyscy mieszkańcy dwumilionowego miasta zostali siłą wypędzeni z domów i przeciągu kilku dni wcieleni do agrarnych obozów pracy (lub zamordowani). Nadal, po wielu latach Kambodża nie może się otrząsnąć z efektów tego nieudanego, socjalnego “eksperymentu”. 😦 Na ulicach i w sklepach widać wiele osób okaleczonych (miny to nadal poważny problem), populacja tego kraju jest wyraźnie młodsza (mnóstwo osób w sile wieku zginęło w czasie wojny), ludzie są bardzo sympatyczni, pomocni, ale zgaszeni, jakby zastraszeni, przytłoczeni problemami, a biznes uliczny i straganowy jest jakiś taki przyhamowany. W Birmie, mimo panującej biedy, mieliśmy wrażenie, że ludzie swoimi drobnymi sposobami próbują walczyć z rządem i rzeczywistością. Tutaj jest inaczej. Być może to również jest przyczyną braku finalnych rozliczeń – procesy przywódców Czerwonych Khmerów praktycznie dopiero się zaczynają. Ale może jest to jednak efektem ubocznym tego, że byli członkowie tej faktycznie zbrodniczej organizacji oraz ich rodziny są cały czas związane z rządem. Nie pozwolili do końca odsunąć się od władzy.
Jako obcokrajowcy zdajemy sobie również sprawę, że to efekty globalnej polityki przyczyniły się do tej sytuacji. Być może ktoś może powiedzieć, że jako Europejczycy popełniamy faux pas, mówiąc o wrażeniu przygaszenia miejscowych mieszkańców. To prawda, ale uważamy, że prócz namawiania na wizytę w Kambodży (o tym jeszcze będzie) jest to jedna z rzeczy, którą powinniśmy zrobić: opowiedzieć wam o naszych wrażeniach, sprowokować do przeczytania i obejrzenia tego i owego, uczyć nasze dzieci historii oraz dbać, aby takie zbrodnie nie powtarzały się w przyszłości. Jak głosi napis na murze w muzeum S21 naskrobany ręką jakiegoś turysty : “Let’s not allow this sort of SHIT happen ever again!”
Opublikował/a Blazej Kotelko
A propos armii, to już drugiego dnia w Mandalay byliśmy świadkami niezłej propagandowej “ustawki”. Taksówkarz wynajęty do wożenia nas przez cały dzień po okolicach skierował się najpierw do znanego klasztoru uczącego medytacji i buddyzmu. Tam mieliśmy obserwować posiłek mnichów, który jest podobno bardzo fotogeniczny. I rzeczywiście mnisi ciągnęli długim dwuszeregiem do tzw. garkuchni, gdzie każdy dostawał miskę ryżu i mandarynkę. Pomijając wątpliwe urozmaicenie tego posiłku oraz nieco kwaśne miny stojących w kolejce mnichów warto jednak zauważyć, kto wydawał posiłki. Oczywiście żołnierze w pięknie odprasowanych mundurach oraz panie wyglądające kubek w kubek, jak nasze urzędniczki partyjne. Dookoła zgromadziło się ze dwie setki turystów robiących zdjęcia. Przyjeżdżali autokarami i taksówkami, jak my. Część być może pojęła, że to było na pokaz (a my widzieliśmy jeszcze wcześniej, jak jeden z “generałów” ustawiał swoich podwładnych przed posiłkiem i wydawał polecenia – wyraźnie po to, aby całe przedstawienie wyglądało lepiej), ale część przywiezie po prostu do domu zdjęcia na których widać, jak wielkoduszna armia wspiera biednych mnichów, którzy pewnie bez pomocy rządu pomarliby z głodu.
Propaganda leci również w TV, którą mamy w pokoju hotelowym. Dwie lokalne stacje nadają w kółko przemówienia generałów, relacje z uroczystości ludowych lub otwarcia wielkiego mostu (już chyba ze 3 mosty otwierali, gdy tu jesteśmy, a może to w kółko ten sam?), smętne romansidła obyczajowe oraz prognozę pogody. Zupełnie, jak u nas za komuny, naprawdę. Sposób montażu video, wygląd prezenterki telewizyjnej oraz tempo akcji jako żywo przypomina te nasze minione czasy. W autobusie puścili jakiś lokalny hit z DVD (Myanmarczycy się śmiali, więc musiało być niezłe), a już nasza 11-letnia Isia obserwując zmagania głównego bohatera próbującego poderwać dziewczynę sama stwierdziła, że ten film jest chyba sprzed 20 lat. A i jeszcze jedno! Wczoraj wieczorem w TV (na drugim, wyraźnie bardziej nowoczesnym programie) leciały “International news” (to był 8 luty 2010, możecie porównać, bo my dostępu do prawdziwych wiadomości nie mamy). Ułożyliśmy się wygodniej w łóżku czekając na ciekawe relacje (na przykład co tam słychać w konflikcie USA-Chiny lub na Haiti), a tu szło z grubej rury, że w Waszyngtonie straszliwy śnieg, a w Kalifornii potworne lawiny błota. Zgroza i zgnilizna w tym szerokim świecie (a u nas kolejny most, rozumiecie). Zaraz potem już leciał sport. Nic więcej się na świecie nie dzieje! Były też przebitki z jakiejś amerykańskiej stacji telewizyjnej (ale nic znanego, broń Boże żaden CNN) z dziwnie przesuniętym dźwiękiem i obciętą górną częścią obrazu. Dzięki temu przynajmniej wiemy, jak wygląda śnieg w USA (i że zgniły kapitalizm ma za swoje, bo ich zasypało) oraz kto strzelił gola w brytyjskiej lidze.
Kilka rozmów z lokalnymi mieszkańcami utwierdza nas w przekonaniu, że generałów nie lubią i że prędzej czy później łupnie. Wydarzenia sprzed 2,5 roku można było spokojnie komentować z mnichami na wzgórzu w Mandalay, którzy co niedzielę przychodzą tam porozmawiać z turystami i podszlifować angielski. Również to, że w areszcie domowym przetrzymywana jest sama-wiecie-jaka opozycjonistka (nazwiska teraz nie podam, bo jeszcze mi jakiś filtr przechwyci i całego posta nie wrzuci, ale potem uzupełnimy). Rykszarz wiozący nas po mieście otwarcie narzekał na generałów i ich nową stolicę, gdzie prąd jest 24h/dobę, nie to co tutaj (jak już mówiliśmy wszystko chodzi na generatorach). Przy okazji takich rozmów opowiadamy o polskiej historii i demokracji, która w końcu nadejdzie. Tym bardziej, że kawałki tej demokracji po troszeczku przywozi ze sobą zachód (w sensie cywilizacji). Są dostępne telefony komórkowe (niestety tylko rządowego operatora, więc na zewnątrz SMS nie wyślesz), odtwarzacze MP3, wszelka elektronika audio-video, odkurzacze, pirackie filmy DVD z tłoczni w Chinach, Coca-Cola (dużo lepsza mimo wszystko od lokalnej StarMax wyglądającej kubek w kubek jak nasza Pepsi Cola), telewizja satelitarna z Indii lub Chin, a najbardziej pożądanym produktem są chyba lodówki (po przenośnych generatorach prądotwórczych oczywiście), których całe sterty ustawione są w kartonach w sklepach zaraz koło naszego hoteliku. Dla mnie jest to wyraźny znak (nie same lodówki tylko całokształt), że łupnie, bo jak ludzie mogą uprawiać prywatny biznes (a tutaj uprawiają non stop i to nad wyraz skutecznie) i mają dostęp do produktów cywilizacji, to coraz bardziej, coraz bardziej będą chcieli i mogli z nich korzystać. Prędzej więc, czy później reżim padnie pod własnym ciężarem, bo te wyłączenia prądu i blokowanie Internetu jest tak sztuczne, że aż w pewnym sensie śmieszne.
No ale na tyle może wystarczy już o życiu, a trochę trzeba o zabytkach i okolicach. Mandalay i przyległe miasteczka zwiedzaliśmy pieszo, trikszą (wynalazek z rowerem w środku) oraz taksówkami (takimi lokalnymi małymi pickupami marki Mazda) – a jest co zwiedzać. Olbrzymia ilość świątyń, pagod, ogrodów i wzgórz miejscami aż przytłacza. Trzeba wybrać tylko niektóre z nich, bo wszystkiego w parę dni (i z dzieciakami) się nie da zwiedzić. Nam najbardziej przypadło do gustu starożytne miasto Inwa obecnie na wyspie, gdzie wioseczki, pola ryżowe i drogi pełne kurzu sąsiadują z imponującymi ruinami, starymi drewnianymi klasztorami i nadal działającymi świątyniami pokrytymi złotem popołudniowego słońca. Tam czuło się ten spokój zwykłego życia, z dala od gwaru miasta, wyłączeń prądu i kolejnych betonowych mostów. Na Inwa trzeba się bowiem dostać promem i mamy nadzieję, że tak pozostanie, a turyści będą nadal poruszać się po ruinach dorożką. Na drugim miejscu postawilibyśmy chyba urocze Mandalay Hill, gdzie zachodzące słońce, przytłumione przez kurz unoszący się nad miastem, wyglądało jakby było zmęczone ciężarem życia mieszkańców, których całymi dniami oświetla.
Już na pierwszy rzut oka widać, że infrastruktura
Jednocześnie życie biegnie swoim torem. Handluje się na chodnikach owocami, kablami elektronicznymi, ktoś gotuje coś w garkuchni. Na chodniku od czasu do czasu stoi plastikowy stoliczek, a na nim kilka zużytych aparatów telefonicznych, przez które rozmawiają Birmańczycy. Taka lokalna odmiana budki telefonicznej. Sterty pirackich CD-ków i kaset magnetofonowych (tak! kaset magnetofonowych!) leżą na foliach położonych bezpośrednio na ziemi i czekają na nabywców. Nie istnieją państwowe biblioteki, ale książki można kupić – sporo jest używanych, ale sporo też skserowanych pirackich wersji. Sporo mnichów i mniszek w pomarańczowych, purpurowych lub różowawych strojach zbiera jałmużnę. Na każdym rogu są teashopy, czyli herbaciarnie, gdzie można się napić herbaty parzonej na sposób hinduski – ze skondensowanym mlekiem i cukrem – sama w sobie stanowi świetny deser, a jeszcze do tego można sobie wybrać ciasteczka po niewielkich cenach. Mężczyźni chodzą w longyi – (bawełnianych kawałkach materiału obwiązanego wokół bioder) i plują betelem – rośliną żutą tutaj dla przyjemności, która zostawia na dziąsłach czerwono-czarne ślady. Nie widziałam ani jednej kobiety (mężczyzny także) z odsłoniętymi kolanami, więc nasze krótkie spodenki od razu powędrowały na dno szafy. Turystów jest mało – spotkaliśmy kilkoro Polaków, Rosjan, kogoś z Niemiec i z Singapuru. Sporo krajów bojkotuje
Wszystko to nie wygląda dobrze, ale jak na razie jesteśmy zachwyceni ludźmi żyjącymi w tej trudnej rzeczywistości. Niektórzy nas zagadują, pytają skąd jesteśmy. Wszyscy są pogodni i chcą pomóc, opowiadają swoje historie, pytają Bernasia, jak ma na imię. Nie narzucają swych usług, choć widać, że prawie każdy tu próbuje jakiegoś własnego małego biznesu. Birmańczycy są delikatni w obejściu – jeśli ktoś nam coś proponuje, robi to w sposób niezobowiązujący i subtelny i uśmiecha się nawet jeśli do transakcji nie dojdzie. Czujemy się tu bardzo dobrze. Uśmiech – ciepły i życzliwy jest wszechobecny. Dlaczego takiego uśmiechu tak mało na polskich ulicach?