Collectivo, czyli kolejna przygoda

7 Maj 2009

No i wsiedliśmy Po kilkunastu godzinach jazdy oraz kąpieli w niby-cenocie Blue Hole w Belize meldujemy się w Dangriga. Dziś zaliczyliśmy 5 różnych autobusów i jedną taksówkę, ale najbardziej godny uwagi był gwatemalski, lokalny mikrobus typu collectivo, który wiózł nas jakieś 60 km do granicy. Uwaga! Nasze mamy, babcie, ciocie i inne osoby dbające o nasze i naszych dzieci zdrowie: nie czytać dalej! Było tak: busik wielkości Nissana Vanette (ale chyba była to jakaś Toyota). Jak podjechał, to byliśmy  pewni, że się nie zmieścimy. Ale udało się! U nas taki bus dostałby rejestrację na 7 osób maksymalnie. W przypływie dobrej woli jakiejś miłej pani w okienku – może dostałby na 9. Ale wątpię, bo przeglądu technicznego by nie przeszedł. Tutaj były zamontowane 2 dodatkowe rzędy foteli, więc było praktycznie 15 miejsc siedzących. Fajnie, nie? 🙂 Ale to nie koniec. Uwaga! W środku jechało 24 osoby w tym my (słownie: dwadzieścia cztery). Bernaś jako najmniejszy siedział na przednim fotelu na kolanach dziarskiej Gwatemalki typu mamuśka i miał piękne widoki. My stłoczeni z tyłu jak śledzie (ale z uśmiechami na twarzy). Facet z obsługi (naganiacz i pomocnik kierowcy) niemal leżał na pasażerach w drugim rzędzie, a tyłek miał wystawiony przez okno. Plecaki wraz z innymi tobołami na dachu przywiązane sznurem typu cuma okrętowa (uświniły się od tej jazdy niemiłosiernie). Absolutny brak pasów bezpieczeństwa! Bernaś był tylko trzymany na kolanach (kobieta oczywiście nie zapięta). Droga w stylu naszych najmniejszych wiejskich dróg w połowie asfaltowa z dziurami od tirów, w połowie szutrowa – a raczej kamienista (Basia i Andrzej jechali tam autem, to mogą potwierdzić). Facet grzał jakieś 80 km/h na oko (dokładnego pomiaru nie wykonałem, bo nie miałem jak sięgnąć do GPS-a) wyprzedzając wszystko co się dało, trąbiąc i zwalniając tylko na hopkach. Bus był wyraźnie przeciążony, czułem jak mu tył chodzi na boki i zastanawiałem się kiedy strzeli guma, a my znajdziemy się w rowie. Kamienie leciały spod kół w górę ze wszystkich stron. Z głośników waliła skrzekliwa muzyka gwatemalska. Wszystkie okna otwarte (całe szczęście) – klimatyzacja naturalna i przy okazji sprzedaż biletów odbyła się właśnie przez okna – to był jedyny dostęp do pasażerów…

Tak to mniej więcej wyglądało, ale bardzo było fajnie (całe szczęście, że tylko godzinka). 😉


Tikal

6 Maj 2009

Wieczorna refleksja Po przedarciu sie przez granicę i ucieczce przed grypą typu A (tak się to teraz podobno nazywa i, jak się okazuje, nie jest to już takie groźne) wpadliśmy w łapy gwatemalczyków, a konkretnie agencji turystycznej dbającej o to, abyś – drogi turysto – był obsłużony dokładnie tak, jak to sobie agencja życzy. Własna inicjatywa nie jest tu mile widziana i na każdym kroku wmawiają ci, że to oni mają jedyny transport, że to jest jedyny tani hotel, a tylko ten bankomat jest dobry. 🙂 Rzeczywiście są pomocni, ale trochę nas denerwują. Na razie się spod ich opieki wyrwaliśmy zaszywając w maleńkim domku kempingowym nad samym jeziorem Petén Itzá, gdzie wypoczywamy tradycyjnie bycząc się i kąpiąc do woli (jezioro nawiasem mówiąc śliczne, choć bardzo podobne do naszych). Chcemy się dostać do Belize no i oczywiście tu z pomocą będzie przychodził jedyny transport jedynie słusznej agencji turystycznej. 🙂 Wczoraj siedząc w knajpie-sklepie i jedząc kurczaka z frytkami (Bernaś zachwycony) spotkaliśmy kupującą napoje wycieczkę z Piotrkowa Trybunalskiego, która jechała do Belize i zaoferowała się nas podrzucić. Niestety ich gwatemalski kierowca się nie zgodził (nie byliśmy zgłoszeni w biurze firmy). :-). Ogólnie rzecz biorąc jest zaskakująco, jak na Gwatemalę i jej famę, drogo. Butelka wody 1.5 litra kosztuje tu w sklepie 7 quetzali (czyli ok. 3zł). No ale może to jest kwestia regionu? Jesteśmy przecież tuż obok Tikal – jednego z większych miast majów i chyba najważniejszego zabytku Gwatemali – odwiedzanego co rok przez setki zagranicznych turystów (przy wejściu do Tikal woda jest po 12, czyli  5 zł). No ale to tak jakby narzekać, że woda niedaleko wejścia do Wieliczki jest droższa – kończymy więc narzekanie.

Drapacze chmur W samym Tikal byliśmy w sumie dwa dni. Nocowaliśmy na kempingu i wreszcie udało się użyć namiotu, który dźwigam. Pomysł był dobry, bo dzięki temu mogliśmy zobaczyć zachód słońca wśród ruin i być też na najwyższej piramidzie raniutko tuż po wschodzie słońca (o 6-tej rano) zanim nie zjechali się turyści i zanim nie usnęła przyroda. Spanie w namiocie praktycznie w środku dżungli dostarcza 2 wrażeń: po pierwsze jest gorąco i duszno (dopiero po północy zrobiło się znośnie), a po drugie jest głośno. Ilość zwierzaków, owadów i ptaszysk robiących hałas była niezliczona. Oprócz moskitów stresowały nas skorpiony, pająki i inne robactwo. Generalnie jak już w środku nocy zbudziłem się szturchnięty przez Beatę nasłuchującą czegoś większego i sapiącego spacerującego wyraźnie blisko za domkami na granicy dżungli (jakieś 100 metrów od nas) to ciężko było potem zasnąć. 🙂 Przygoda niezapomniana. No ale widocznie nie jeden turysta już tak spał i żyje, bo i nam nic nie było, pająk ani skorpion nie wlazł nam nad ranem do buta, jaguar pewnie był najedzony, bo się na nas nie połakomił, a moskity nie pożarły żywcem. Prawdę mówiąc niemal ich nie było. W Polsce jesienią na biwaku jeziornym są ich setki. Na razie więc twierdzę, że są przereklamowane, ale być może zmienię zdanie. Tutaj w El Remate śpimy w każdym razie pod moskitierami, które wczoraj zainstalowałem, więc żaden robal nic nam nie zrobi.

Jedna z wielu Wracając do Tikal. Piramidy w dżungli wyglądają pięknie – przede wszystkim są to wysokie drapacze chmur, jak tu sie je czasem określa w przewodnikach. Rzeczywiście robią wrażenie wystając nad korony drzew, a wejście na świątynię V wymaga sporego samozaparcia – stromo i diabelnie wysoko. Miasto jest bardzo rozległe, a sam park dobrze utrzymany i przygotowany. Tu Gwatemala pokazała się od dobrej strony. Podobnie kemping, sanitariaty, czy łazienki wewnątrz parku narodowego. Bez zarzutu. Widać zresztą, że wiele osób robi tak, jak my, bo nawet bilet wstępu kupiony po południu dział na następny dzień, a z samego rana kilkanaście osób zmierzało posłuchać głosów przyrody i popodziwiać piramidy bez tłumów. Co do głosów przyrody, to najlepsze oczywiście były wyjce, czyli małpy wydające z siebie odgłosy podobne do szczekania psów i ryku bawołów. Podobnie ryczy też jaguar, ale zorientowaliśmy się szybko, że nie trzeba uciekać, bo odgłos dochodził wyraźnie z góry, z koron drzew. Mimo to, jak się tak siedzi w samotności na ławeczce, a tu z góry coś zaczyna ryczeć, to rzeczywiście ciarki przechodzą.

Zwiedzieliśmy chyba wszystkie świątynie, wleźliśmy na wszystko na co się dało wejść. Widzieliśmy małpy, ptaki z żółtym ogonem (nie mam pojęcia jak się nazywają, ale ładne), zielone, wrzeszczące papugi, krokodyle w sadzawce oraz słyszeliśmy wyjce. Jaguar się nie pokazał. Może i dobrze. 🙂

Zapraszamy do galerii, gdzie pojawił się również filmik z nagraniem wyjców.


Rzeka

5 Maj 2009

Rzeka Płynie rzeka pośrodku dżungli, a na niej łódka. Drewniana łódka z nowoczesnym silnikiem. A w łódce, pod daszkiem z liści siedzą ludzie. To my. Płyniemy rzeką Usumacintą między terenem meksykańskim, a Gwatemalą. Rzeka niespokojna, szeroka, usiana licznymi wyspami. Wyspy te są małe i piaskowe. Brzegi miejscami skaliste, niekiedy wyłaniają się piaszczyste plaże. Widać kąpiących się ludzi i kobiety piorące ubrania. Dżungla przez którą płyniemy jest zielona, tętniąca życiem. Nie wiem co kryje się w jej wnętrzu, lecz jestem pewna, że jest to coś tajemniczego, pięknego i przerażającego zarazem.


Kino drogi

2 Maj 2009

Plan był następujący: z chłodnego, górskiego San Cristobal przejechać do tropikalnego Palenque, następnie do Playa del Carmen na Jukatanie i w zależności od sytuacji epidemiologicznej albo kontynuować zwiedzanie miast Majów wynajętym na kilka dni samochodem, albo zaszyć się grzecznie w jakimś hoteliku i przeczekać, aż się wszystko ustabilizuje. Już wcześniej co poniektórzy namawiali nas, żebyśmy skończyli w końcu z tym Hichcockiem (wg nas bardziej była to mieszanka thrillera medycznego i filmów katastroficznych), więc posłusznie oznajmiamy, że zmieniamy konwencję na kino drogi i mamy nadzieję, że thriller o nas zapomni.

Wypalana dżunglaZarówno San Cristobal jak i Palenque leżą w Chiapas – najbiedniejszym chyba obszarze Meksyku w dużej części zamieszkałym przez Indian. Setki lat nierówności społecznych i nędza, w jakiej żyje część społeczności indiańskiej, spowodowała, że należy on również do stanów najbardziej niespokojnych – ostatnie powstanie Indian miało miejsce w roku 1994. Droga z San Cristobal do Palenque (203km = 6 godzin!) po zmroku także nie należy do bezpiecznych – zdarzają się tam napady z bronią. Za dnia widać dlaczego. Z wysokości 2300m n.p.m. zjechaliśmy na wysokość 300m n.p.m. mijając dwa poligony, kilka posterunków, więzienie i kilkanaście wiosek indiańskich. Dobrze jest w tym momencie zweryfikować pojęcie wioski indiańskiej, gdyż nie jest to krąg tipi z ogniskiem w środku, ani szereg chałupek z czerwoną dachówką.  Większość jednoizbowych chatek sklecona była z desek i przyklejona jakimś cudem do stromego zbocza. Poletka porastała kukurydza lub pokrywały je zeschłe łodygi roślin, gałęzie i liście. Bananowce rosły gdzie popadło, dzieci biegały po ceglastej ziemi. Pomiędzy wioskami widać było świeżo wykarczowaną ziemię siłą wyrwaną dżungli, o niektórych miejscach ktoś jakby zapomniał i tam zieleniły się świeże pędy. Całość wyglądała jak pobojowisko – miało się wrażenie, że toczy się tu jakaś straszliwa walka, a obie strony – i człowiek i dżungla są mocno nią umęczeni.

Kiedy dojechaliśmy do Palenque dość mocno już zmęczeni ciągłymi zakrętami na górskich drogach, okazało się, że ze względu na walkę ze świńską grypą wszystkie muzea państwowe Meksyku wliczając w to Palenque i inne miasta Majów będą zamknięte aż do 6 maja. Podobnie wodospady i inne atrakcje. Zapachniało kwarantanną, więc po krótkiej wojennej naradzie postanowiliśmy ominąć Jukatan i skierować się prosto do Tikal, do Gwatemali – na szczęście udało się to zaaranżować z właścicielem umiejscowionej nieopodal agencji Na rzeceturystycznej. Jednak do Gwatemali dostać się nie jest tak prosto, co się miało okazać nazajutrz. Wyruszyliśmy o 6 rano eleganckim klimatyzowanym busikiem zabierając po drodze grupę Nowozelandczyków i Australijczyków. Po 2 godzinach okazało się, że dalej zawiezie nas inny, także klimatyzowany, niemniej jednak nie aż tak wytworny tzw. samochód turystyczny. Dostaliśmy pieczątki po meksykańskiej stronie, właściciel agencji pożegnał nas machając serdecznie i zostaliśmy wraz z bagażami zapakowani do łodzi drewnianej, motorowej, krytej trzciną, która w ciągu pół godziny miała nas przewieźć na stronę gwatemalską, wprost w ramiona kierowcy autobusu jadącego do Flores, bazy wypadowej do Tikal w Gwatemali. Łódka była fantastyczna, rzeka (Usumacinta) rwąca, pełna wirów i otoczona dżunglą, jeśli zaś chodzi o bezpieczeństwo, to kapoki bezpiecznie spoczywały sobie na rufie w worku na ziemniaki. Wysadzono nas jednak na brzeg dość sprawnie i sternik pożegnał się z nami mówiąc, że nasz autobus przyjedzie za 20 minut.

Nasz wyczekany autobus Czekaliśmy więc w atmosferze piknikowej z Nowozelandczykami i Australijczykami strzelając z Bernasiowego łuku, polewając się wodą, ganiając za małpami i zawierając taktyczne alianse przeciwko lokalnym wyzyskiwaczom, którzy nie mając wydać reszty ze 100 quetzali (waluta gwatemalska) blokowali dostęp do toalet.  Co jakiś czas przyjeżdżał jakiś autobus, mikrobus, chickenbus, dogbus (wg Bernasia zamiast kurczaków ma psa na przyczepce), tylko nie nasz upragniony środek lokomocji. Za każdym razem byliśmy zapewniani o tym, że jeszcze pół godzinki i będzie na miejscu. Zdążyły przypłynąć jeszcze dwie inne łódki, i dalej ani widu ani słychu. W ciągu tych trzech godzin choć w cieniu, ale w upale, zdążyliśmy się umęczyć niemiłosiernie, więc skoro nasz autobus zajechał, byliśmy w siódmym niebie. W międzyczasie do ekipy dołączył uliczny iluzjonista amator narodowości nieznanej, oraz nowe latynoskie wcielenie Che – bose, w czerwonej koszulce z żółtą gwiazdą na piersi i charakterystycznej czapeczce na włosach, która nie chroniła przed upałem, ale niewątpliwie dodawała stylu. Zapakowaliśmy się nieszczęśni do autobusu nie pierwszej już młodości, ale za to z otwieranymi oknami i  ruszyliśmy naprzód. Na tym etapie stwierdziłam, że jeśli trend się utrzyma, to do Flores dojedziemy na furmance. Po trzech kilometrach wysiedliśmy i ustawiliśmy się w kolejce do urzędników gwatemalskich. Upał doskwierał, stadka kurczaków uganiały się przed urzędem imigracyjnym, półnagi iluzjonista intensywnie ćwiczył, a Che uśmiechał się tajemniczo. O dziwo, było miło i pieczątki dostaliśmy wszyscy i tym samym oficjalnie wyrwaliśmy się ze szponów zarazy.Potem pozostało nam jedynie przetrwać kolejne półtorej godziny jazdy po drodze szutrowej z prędkością 35km/h i z otwartymi oknami. Radosny optymizm jednak dominował, bo jak w końcu wjechaliśmy na asfaltówkę, to wszyscy zaczęli się poklepywać po ramionach. Przed Flores czekała nas jeszcze jedna (zgodna z trendem) przesiadka do ciasnego mikrobusa bez klimatyzacji, ponieważ, jak nam powiedziano, duże autobusy nie mogą do Flores wjeżdżać. Ale co tam, po 11 godzinach i 5 środkach lokomocji byliśmy na miejscu. Odebrał nas, jak się przedstawił, “reprezentant tej samej firmy”, zadając kłam tezom, że współpraca meksykańskich i gwatemalskich agencji nie istnieje. Ufff, co za ulga!

Zdjęcia tu.