Gwiezdne symulatory i zepsuta winda

17 sierpnia 2009

Hollywood Tower HotelNo nareszcie! Wytrwałam do tego momentu. Właśnie przed chwilą żywa wyszłam na zalaną słońcem ulicę. Jesteśmy w Disneylandzie pod Orlando. No tak, ale skąd ulica hollywoodzka? Ta ulica przy wyjściu z hotelu strachów to po prostu podrabiana uliczka miasteczka filmowego. W Disney World są cztery parki – normalny (Myszka Mickey, księżniczki itp.), Epcot (o świecie), Animal Kingdom (królestwo zwierząt) oraz Hollywood Studios (filmy). My odwiedziliśmy ten ostatni.

Z daleka już zauważyliśmy dużą, czerwoną wieżę oraz granatową czapę czarodzieja sterczącą pośrodku parku. Najpierw postanowiliśmy zaliczy … Ups! sorry, mamo… zobaczyć dział z gwiezdnymi wojnami, czyli lot na Endor. Nasz początkujący kapitan – robot, tak jak my rozpoczynający swój pierwszy lot (kiedy to powiedział poczułam, że coś mi się przewraca w  żołądku :-)) powitał nas grzecznie swoim robotowym, lekko nerwowym głosem.  Miło by było powiedzieć, że chociaż w pierwszej fazie lotu wszystko szło jak z nut, ale byłoby to nie do końca prawdziwe, więc powiem tak:

Na początku skręciliśmy w złą ulicę (to było jeszcze na stacji kosmicznej), zanurkowaliśmy w głąb jakiegoś magazynu (jakieś 20m w dół), wylecieliśmy w kosmos ,wpadliśmy na komety, natknęliśmy się na niszczyciele Imperium, aż w końcu po wskoczeniu w nadprzestrzeń wylądowaliśmy na stacji Endoru omal nie roztrzaskując się o cysternę z benzyną. 🙂

Pokaz kaskaderskich samochodów na arenie po drugiej stronie parku dostarczył nam nieco innych wrażeń. Oglądaliśmy tam akcje kaskaderskich samochodów wykonujących niebezpieczne sztuczki.

I to była ostatnie atrakcja mojego poprzedniego wcielenia. Tak mi się przynajmniej wydaje. Chociaż mama mówi, że nie – że przeżyłam. Może to prawda?

W każdym razie pamiętam tyle: gorąca kolejka, uczucie ulgi i stary, zakurzony pokój, czarno-biały film, ponury korytarz, wspomnienie otwartych drzwi do windy, siedzę w windzie i zapinam pasy, duchy wyłaniające się ze ścian (nie myślcie, że tego się przestraszyłam), jazda tunelem, druga winda, winda jedzie do góry … łaaaaa, o nieeee! Spadamy w dół. Czuję nieważkość… Ufff! OK Zatrzy… łaaaa! nie chwal dnia przed zachodem. Znowu do góry. O nieee! Ja nie chcę! Wypuścicie mnie stąd!!!! Przed oczami miga mi stały ląd pod nogami. Zebrani na dole ludzie na pewno mnie słyszą! Znowu ciemność. O! Zatrzymało się. Uff! Po trzykroć ufff. To już koniec – widzę światło dzienne. To cud, że w ogóle pamiętam, że nazywam się Berenika Aleksandra Kotełko, no ale jak pomyślę, że spadłam w windzie 13 pięter zupełnie swobodnie, to robi mi się naprawdę niedobrze. 🙂

Wkrótce pojawią się zdjęcia. Prosimy o jeszcze odrobinę cierpliwości.

Zaprzaszamy do galerii…


Fly me to the Moon, czyli dzieci w wirówce

14 sierpnia 2009

Wirówka 4G a w środku nasze dzieci Rodziców wszelakich – czytelników naszych relacji – informujemy, że dzieci sztuk dwie wsadzone do wirówki przeciążeniowej dającej przyspieszenie 4G funkcjonują po wyjściu bez zmian. Wszystkie funkcje życiowe w normie. Nie ustępują nawet różnego rodzaju efekty uboczne funkcjonowania, czyli bycie niegrzecznym, nie słuchanie się rodziców, marudzenie oraz niechęć do nauki czytania. 😉 Może trzeba było ich rozkręcić do 16G, bo na takich wirówkach ćwiczą tutaj prawdziwi astronauci? A już myślałem, że wystarczy poczwórny ciężar, aby odsiać złe myśli od dobrych (przypomnę, że przy przyspieszeniu 4G przykładowy Bernaś ważący normalnie 25 kg “urósł” nagle do 100 kg). Może złe myśli nie mają ciężaru i nie podlegają prawu ciążenia? Ciekawe, czy Newton też miał takie dylematy. No, ale dość tych (ponurych?) żarcików i czas wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi.

Stanowisko startowe a na nim gotowy prom kosmiczny Otóż będąc na Florydzie, nie mogliśmy nie pojechać do centrum lotów kosmicznych Kennedy Space Center na przylądku Canaveral (Floryda, USA) – ja szczególnie wszystkich 4B tam ciągnąłem jako fan kosmosu, kosmonautyki, astronomii, literatury S-F i Gwiezdnych Wojen. Centrum im. prezydenta Kennedy’ego (w części udostępnionej dla zwiedzających) to wielkie interaktywne “muzeum” (lub jak kto woli edukacyjny park rozrywki) prowadzone przez NASA, a poświęcone amerykańskiemu programowi lotów kosmicznych. I w zasadzie będące uhonorowaniem ich osiągnięć w tej dziedzinie. Wszystko podane jest oczywiście w nad wyraz profesjonalny sposób. Są tam różnorakie wystawy, pokazy, puszczane są filmy (w tym dwa trójwymiarowe w wielkim IMAXIE), można na własne oczy zobaczyć olbrzymią rakietę Saturn V (używaną w latach 60 i 70 ubiegłego stulecia do podróży na księżyc) lub stanowisko startowe wahadłowców (foto wyżej) i ich olbrzymi garaż (jeden z największych pod względem objętości budynków świata), wsiąść samodzielnie do rakiety lub pomachać robotowi kosmicznemu. Można wreszcie dać się wystrzelić razem z promem kosmicznym (Shuttle Launch Experience) lub rozpędzić w wirówce. Można też jadąc autobusem wycieczkowym przez ogrodzony teren centrum (już poza muzeum) zobaczyć aligatora, gniazdo orłów, czy też mnóstwo ptaków – teren jest bowiem olbrzym, a w dużej części wyludniony (wszystko za płotem, ruch mały, a odległości między instalacjami duże – przyroda ma więc gdzie rozwijać skrzydła). Na koniec oczywiście można jeszcze kupić sobie pamiątkę lub dwie (kostium kosmonauty dla dzieciaka, koszulkę, czapeczkę, Monopoly kosmiczne, modele rakiet lub kuchenne rękawice imitujące rękawice kombinezonu próżniowego). Słowem: świetna zabawa dla całej rodziny! My w sumie spędziliśmy tam prawie półtora dnia (bilety są dwudniowe).

Rakieta Alana Shepparda czyli duży fajerwerk z człowiekiem na czubku Zadziwiające jest to, w jak bardzo ciekawy sposób Amerykanie potrafią chwalić się swoimi osiągnięciami. W końcu od programu Apollo minęło już 40 lat, a tu dalej jednym z ważniejszych tematów są właśnie szczegóły tego programu i odwaga ludzi biorących w nim udział. Ta odwaga, bohaterskość i pęd ku nieznanemu są podkreślane na każdym kroku. Czytelnik zapyta, czy to nie przesada? Czy nie przechwalają się po prostu i nie odgrzewają tzw “starych kotletów”? Moja odpowie3dź: nie! Nie da się tego ogarnąć, jeśli nie zobaczy się na własne oczy repliki rakiety, którą Alan Sheppard (pierwszy Amerykanin w kosmosie) dał się wystrzelić na orbitę. Dał się wystrzelić jest tutaj odpowiednim sformułowaniem. Z zewnątrz wygląda to bowiem jak w sumie dość niewielki (kilkanaście metrów wysokości) cylinder zrobiony z nitowanej blachy pochodzącej jakby żywcem ze statku wycieczkowego z filmu Rejs (foto obok). Podobny byle jaki materiał, podobne nity, podobna ponad 50–letnia technologia. Toporna, prosta i skuteczna. Na czubeczku bardzo malutka kabinka, gdzie można tylko leżeć na plecach, a pod plecami kilkunastometrowy słup materiału wybuchowego i dysza wylotowa. Taki spory (bardzo spory) chiński fajerwerk, tyle że z człowiekiem na końcu. I ten człowiek dał się wystrzelić (dosłownie!) na ponad 200 kilometrów ponad powierzchnię Ziemi. Równie dobrze mógł w połowie lotu zostać rozsadzony na kawałki jak wiele próbnych rakiet, które pokazywano nam na filmach. A jednak wsiadł do rakiety, zacisnął zęby i bez praktycznie żadnych zabezpieczeń, czy planów awaryjnych (miejsce było tylko na aparat tlenowy i spadochron) postawił pierwszy amerykański krok w przestrzeni (goniąc zawzięcie Juriego Gagarina). Został bohaterem narodowym i jego imię jest tu nadal wysławiane.

Silniki rakiety Saturn V Podobnie program Apollo i loty na księżyc – jak do teraz największe wg mnie osiągnięcie USA w dziedzinie wszelakich podbojów. Trzeba zobaczyć rakietę Saturn V, jej całą konstrukcję oraz skomplikowany proces pozwalający wielkiej rakiecie podzielić się na kawałki i dokładnie zgodnie z wymyślonym programem lotu dostać się na Księżyc, wystartować i wrócić. Z olbrzymiej rakiety na Ziemię wraca tylko malutka kapsuła wielkości sporego samochodu. Reszta jest niejako zużywana na potrzeby różnych procesów po drodze. Serdecznie polecam Kennedy Space Center wszystkim, którzy będą mieli okazję być na Florydzie. Nie tylko z dziećmi. Tego nie da się zobaczyć nigdzie indziej na świecie, a przeżycie naprawdę otwiera horyzonty (a wcześniej proszę jeszcze rzucić okiem na Apollo 13 i Kosmiczni kowboje). Aż żal, że ze względów politycznych, czy też finansowych program lotów kosmicznych rozwija się teraz dużo wolniej, niż w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Są inne potrzeby społeczne – to jasne – ale mimo to szkoda. Moglibyśmy już być na Marsie, a nie teraz zastanawiać się jak wrócić na Księżyc. Technika i sposoby użyte do tego, aby dostać się tam i wrócić na Ziemię nie są aż tak wymyślne (przynajmniej na obecne czasy). Tylko patrząc na cały proces można zrozumieć, jak dużo pomysłowości musieli wykazać konstruktorzy. Niestety od 1972 roku nikt z Ziemian nie był na Księżycu, bo program został zawieszony. Szkoda. 😦 Obecnie NASA planuje właśnie powrót na Księżyc (celem przypomnienia sobie, jak to jest na obcym gruncie), a potem lot załogowy na Marsa. To będzie coś. Cała misja będzie musiała trwać około 2 i pół roku – to aż tak daleko! Mam nadzieję, że dożyjemy tej chwili i będziemy mogli śledzić przebieg wyprawy. Tym razem przez szerokopasmowy Internet, telewizję High Definition oraz inne wirtualne gadżety, które do tego czasu będą wymyślone.


Nieustające komary oraz kubańskie cygara

13 sierpnia 2009

EvergladesPierwsze, co zrobiliśmy po przyjeździe USA, to wizyta w parku narodowym Everglades. W końcu lądowaliśmy w Miami, a jesteśmy już wprawionymi turystami przyrodniczymi. Zawsze myślałem, że  Everglades to pełne bagien lasy zamieszkałe głównie przez aligatory. A tu sie okazuje, że jest to wielka rzeka słodkiej wody, rozpoczynająca się prawie w połowie Florydy i mająca kilkadziesiąt kilometrów szerokości. Ta powolna, płytka rzeka przepływa przez tereny trawiaste tworząc tak naprawdę wielką łąkę zalaną słodką wodą. Wodą, która nieustannie i powoli porusza się w stronę morza. Nawet na zdjęciu satelitarnym południowej części Florydy można zobaczyć nurt tej rzeki. Proponuję poeksperymentować z Google Maps, Google Earth lub Bing Maps (zdjęcie obok pochodzi właśnie z tego ostatniego). W naturze wygląda to bardzo ładnie, żyją tam żółwie (widzieliśmy!), aligatory (też widzieliśmy!) oraz całe mnóstwo ptaków. Teren jest olbrzymi i oczywiście najlepsze widoki i kontakt z naturą jest w czasie wędrówki pieszej lub łodzią w głąb parku (jest sporo miejsc campingowych na mapie). Jest tylko jedno ale. Komary! Cholerne komary! Zaatakowały nas już pierwszego wieczoru (spaliśmy wtedy blisko granicy parku) i nie odpuszczały do końca. Gryzą szybko i zdradliwie. Niby samo ukucie nie boli tak jak od polskiego komara jeziornego, ale bąbel swędzi potem krótko i piekielnie. Po chwili widać też sporą banię na skórze, bo zdaje się, że reakcja obronna organizmu jest poważna (nie znam się na tym, ale tak mówi Beata). Tak więc na drugi dzień po zwiedzeniu parku i zrobieniu wielu zdjęć zwialiśmy na Florida Keys (wysepki na samym południowym czubeczku Florydy) zażyć nieco słońca i piasku.

Tu trzeba przyznać, że lekko się rozczarowałem. Jest to dość turystyczne miejsce, ale przede wszystkim zupełnie inne niż sobie wyobrażałem. Może po pobycie na Cayes w Belize i Hondurasie miałem nieco zmienioną optykę? W każdym razie górne Keys (te bliżej stałego lądu), to nie są małe wysepki połączone mostem. W zasadzie przez wiele kilometrów prawie się nie czuje, że to wyspy. Wszystko (jak to w USA) jest wielkie, a mapa jak zwykle daje złudny obraz sytuacji. W każdym razie wysepkowo zrobiło się dopiero bliżej końca Keys i tam też zanocowaliśmy na małym Fiesta Key, który w całości zajęty był przez ośrodek campingowy. Przy wyborze opcji: kąpiel w morzu (słonym i pełnym motorówek) lub w basenie (pełnym dzieci) – nasza gromadka wybrała basen. Tak, tak później sie nasi czytelnicy dziwią skąd takie opóźnienia w postach i zdjęciach. Cóż 4B też muszą czasem pomoczyć się w wodzie. 😉

Grafitti kubańskie Wracając z Keys wstąpiliśmy za namową Gabi (oraz Lonely Planet) do kubańskiej dzielnicy Miami – Little Havana. Pierwsza obserwacja była taka, że z hiszpańskim jeszcze się nie żegnamy. Główna ulica nazywa się Calle Ocho i nie chce inaczej (ulica ósma, lub po prostu Eight Street). Miami ma bardzo dużą mniejszość (czy też większość) hiszpańsko-języczną i gdy sprzedawca na stacji benzynowej pod Miami przyznał się do honduraskich korzeni opowiadając, że Polska ma niezłych piłkarzy (Lato i Boniek przewijali się przez ostatnie miesiące w rozmowach – i tutaj dokładnie tak samo), uśmiech od razu pojawił się na nam na twarzach. Niestety akurat była niedziela po południu i Little Havana wyglądała na lekko wymarłą – chyba dopiero wieczorem coś się zaczyna dziać. Mieliśmy więc pecha. Druga obserwacja była taka, że nie da się ukryć: po ponad 3 miesiącach spędzonych w różnych miastach Ameryki Łacińskiej dzielnica kubańska w wydaniu amerykańskim wygląda … bardziej amerykańsko, niż hiszpańsko. Ulice są szerokie, samochody amerykańskie, a sklepy tylko udają zostawioną gdzieś ojczyznę. Miło jednak zobaczyć, jak bardzo kubańczycy trzymają się swoich tradycji i jak próbują na tym budować biznes. Ilość restauracji z jedzeniem kubańskim, sklepów z pamiątkami i fabryk cygar (koniecznie hand-rolled) była bowiem spora, a malutki park (udający Parque Central) pełen gwaru.

Zapraszamy do galerii


American road trip

10 sierpnia 2009

No i dotarliśmy. Po pierwsze zakończyliśmy dwa duże etapy naszej podróży, czyli Amerykę Środkową i Południową (zapraszamy do przerobionych galerii). Po drugie zaczynamy kraje anglojęzyczne, a kończymy z hiszpańskim (po ponad 3 miesiącach trochę już łapiemy). Po trzecie zaczynamy road trip przez USA, czyli jedziemy z Florydy do Kalifornii. Wypożyczamy znowu auto – tam razem na prawie dwa miesiące – i z podróżników autobusowo-plecakowych zmieniamy się w z rodzinę samochodowo-campingową. Chcemy bowiem zaliczyć sporo parków narodowych w Stanach – a nie ma to jak spanie w namiocie pod gwiazdami w odludnym miejscu Dzikiego Zachodu!

Siedziba legendarnego sprzedawcy używanych aut Co do samochodu, to jednak wypożyczamy. Pierwszy pomysł polegał na zakupie auta na Florydzie i sprzedaniu w Kalifornii lub nawet wysłaniu go do Polski. Jednak po pierwsze dolar już mniej korzystny, a po drugie biurokracja amerykańska okazała się mało sprzyjająca takim jak my. Można oczywiście auto kupić nawet nie mając adresu zamieszkania w USA (to tacy, jak my), choć jest z tym trochę zachodu (rejestracja, dowód własności itp). Trudniej jednak sprzedać – szczególnie w takich czasach. Trzeba też pokonać kultową postać amerykańską – sprzedawcę używanych aut. Podobno to wyzwanie samo w sobie! Trudniej też ubezpieczyć się (w USA obowiązkowe ubezpieczenie typu OC dotyczy kierowcy, a nie samochodu), choć można to zrobić podając adres znajomych. Tyle, że według przeliczników tabelarycznych ląduje się wówczas razem z największymi przestępcami drogowymi Ameryki – firma ubezpieczeniowa nie ma bowiem jak zbadać naszego statusu dobrego kierowcy. Dodatkowo proces kupowania i rejestrowania auta trwałby kilka dni, a potem trzeba by zarezerwować co najmniej tydzień na sprzedaż. Uznaliśmy więc, że gra nie warta świeczki i wypożyczamy. Finansowo pewnie wyjdzie na to samo, a czas mamy dla siebie.

Wyszukiwanie najkorzystniejszej oferty przy tak długim okresie oraz przy przejeździe z jednego wybrzeża na drugie to zabawa warta kilku dni spędzonych przy komputerze. Ja swoje rozeznanie i pierwszą rezerwację w Budget robiłem już kilka miesięcy przed wyjazdem z kraju, ale nie zaprzestałem szukania czegoś lepszego nawet w trakcie podróży.

Nasz dom przez najbliższe 2 miesiaceKorzystałem z portali typu Orbitz do grupowego przeglądania ofert, a potem zawsze szedłem bezpośrednio na stronę konkretnej firmy. Służę informacją, że (sztuczka 1) mniejsze wypożyczalnie w takiej sytuacji nie mają szans! Zupełnie inaczej niż w Europie, czy Ameryce Środkowej, gdzie małe, lokalne wypożyczalnie są zwykle tańsze od sieciowych. W USA jest również sporo tańszych firm, łącznie z takimi, które wypożyczają auta …hmm…  bardzo używane, ale przy naszej opcji oddania samochodu w innym miejscu najtańszy okazał się (o dziwo!) Hertz (i jeszcze miał tańsze ubezpieczenie przy dłuższym wynajmie). Dodatkowo (sztuczka 2) skorzystałem ze zniżkowych kodów zakupionych na eBay i udało się obniżyć taryfę o kolejne kilkaset dolarów. Wiem, brzmi to egzotycznie, ale gość, z którym korespondowałem wyraźnie zna się na rzeczy i potrafi obniżyć cenę wynajmu. Serdecznie polecam dla wypożyczających auta w USA. Kody zadziałały jak złoto. Po trzecie (sztuczka 3) pożyczałem poza lotniskiem! To bardzo ważna podpowiedź, bo wypożyczalnie lotniskowe doliczają opłaty lotniskowe, a przy tak długim wynajmie sumuje się to do konkretnej wartości. Wystarczyło podjechać pociągiem podmiejskim z lotniska do centrum Miami, aby obniżyć wynajem o kilkaset dolarów! Ja wybrałem nawet jeszcze dalszą wypożyczalnię, bo musieliśmy i tak odebrać paczki od Ewy. Co do rodzaju auta to standard. Żadne SUV z napędem na 4 koła! Szkoda pieniędzy, bo w USA i tak wszędzie da się podjechać po asfaltowej drodze, a po kompletnych bezdrożach i tak wypożyczalnie nie pozwalają jeździć. Skupiłem się na autach osobowych i zamówiłem kategorię compact, czyli “Ford Focus or similar”. W efekcie, dzięki bardzo uprzejmemu kierownikowi Hertza w Delray Beach (Thank you Franz!) otrzymałem roczną Hondę Accord, którą właśnie rozpoczynamy naszą przygodę.

Dla chcących pożyczyć na dłużej RV, czyli po naszemu dom na kółkach, camper lub wohnmobil (bardzo popularny tu środek lokomocji), ważna będzie informacja, że najtańszy sposób to przywieźć promem swój pojazd z Europy na wschodnie wybrzeże USA (koszt nieco ponad 1000 USD) i korzystać z europejskiego ubezpieczenia. Wynajem w USA (przy dłuższych okresach) jest bowiem dość drogi. W Peru spotkaliśmy francuską rodzinę, która jeździła wielkim, topornym Renault na francuskich numerach. Zamierzają objechać cały świat w ciągu trzech lat. Wszystko w swoim camperze przewiezionym promem z Francji do Buenos Aires! Obok nas w tej też chwili stoi duży, niemiecki wohnmobil z Düsseldorfu. Tak więc w ten sposób też można!

Ewa pomogła nam bardzo – gromadziła wszystkie przesyłki zamawiane wcześniej ze sklepów internetowych, eBay lub z Polski. Wszystko dotarło na czas i czekało grzecznie. Jak to miło uzupełnić sprzęt i dostać tak zwaną świeżą prasę z ojczyzny! 🙂 Bardzo Ewie dziękujemy – również Tomkowi, Gabi, Ciuncie, Wioli, no i oczywiście mojej wspaniałej mamie, która robiła jeszcze ostatnie sprawunki (Isia dorwała się do polskich książek i cały czas czyta)!

Planowany road trip przez USATeraz przed nami kilkanaście stanów, 56 dni i około 10 tysięcy km do przejechania! Obok wstępnie i zgrubnie planowana trasa. Podkreślam, że planowana, bo jak to w takiej podróży wszystko może się zmienić. A trasa w szczególności! Może też i wy coś nam zasugerujecie, bo w końcu mamy trochę czytelników znających USA! Planujemy generalnie przejazd południem Stanów na południowy-zachód i tam buszowanie po okolicach i po parkach narodowych. Zaczęliśmy od Florydy – Miami, park Everglades, plaże i przylądek Canaveral (relacje i zdjęcia już wkrótce), potem będzie południe Stanów z Nowym Orleanem, raczej szybki przejazd przez Texas, Nowy Meksyk oraz Roswell i może wizyta w muzeum UFO, potem pustynie i klimaty Dzikiego Zachodu, podobnie Arizona (rezerwaty Indian koniecznie), powrót przez Nowy Meksyk (przez Santa Fe) bardziej na północ przez Góry Skaliste do Mesa Verde i Arches. Pierwotna wersja zakładała 1000 km (jedynie 🙂 ) skok na północ do Grand Teton i parku Yellowstone, ale prawdopodobnie zostaniemy na południu, a te dwa piękne parki odwiedzimy kolejnym razem. Później planujemy jeszcze Grand Canyon, Death Valley, Sequoia National Park i na koniec Kalifornię, czyli Yosemite National Park, San Francisco, Joshua Tree National Park i może na deser San Diego. Wylatujemy dalej drugiego października z Los Angeles!


Kącik łasucha – Lima

8 sierpnia 2009

Pisco sourTak wypadło, że na naszą rocznicę ślubu byliśmy w Limie, postanowiliśmy więc uczcić ją czymś bardziej wykwintnym niż jugo de rana ;-). Udaliśmy się więc do poleconej nam restauracji Pescados Capitales zamierzając zamówić ceviche i tradycyjne peruwiańskie desery. Restauracja nazwą nawiązuje do grzechów głównych, które przewijają się  w nazwach potraw i wystroju wnętrza. Knajpka jest popularna wśród Peruwiańczyków – w porze lunchu wszystkie stoliki były zajęte, ale uprzedzeni mieliśmy już zarezerwowany stolik.

Zaczęliśmy od soków owocowych i pisco sour – klasycznego koktajlu na bazie pisco brandy i soku z limonek ze smakowitą pianką z białek efektownie wykończoną kroplą goryczy. Na przystawkę zamówiliśmy grilowane kalmarki (baby squids) z cukinią – bardzo trafny wybór, ułożone w kształcie gwiazdy były niewielkie, sprężyste i lekko twarde – mocno przyprawione marynatą z oliwy z oliwek z ziołami, pieprzem i czosnkiem – pachniały i smakowały nieziemsko, więc zniknęły z talerza bardzo szybko. Naszym daniem głównym miało być ceviche w dwóch wersjach – wersji klasycznej i wersji a la Gandhi z hinduskimi akcentami – dzieci zamówiły potrawy bardziej typowe – Bernaś fettuchine z sosem maślanym, a Isia grilowane szaszłyki z owoców morza.

Ceviche Gandhi Wyznam jednak szczerze, że po pierwszym kęsie mojego ceviche Gandhi wpadłam w taką nirvanę, że spróbowałam jedynie kąsek Błażejowego ceviche mixto, a reszty poniechałam zupełnie koncentrując się wyłącznie na swoim daniu. Musicie mi wybaczyć, że dzisiejszy kącik będzie nieco bardziej wybiórczy. 🙂 Ceviche Gandhi to najlepsze ceviche, jakie dotychczas jadłam. Po pierwsze, ryba (chita) i langostinos (megakrewetki) i kalmary były mięciutke, rozpływały się niemal w ustach. Po drugie, finezja połączenia smaków wprowadziła mnie w stan absolutnej ekscytacji. Głównym składnikiem marynaty było mango z dodatkiem brzoskwiń i prawdopodobnie odrobiną soku pomarańczowego. Odrobina kolendry i curry sprawiały, że sos, chociaż słodkoowocowy, był jednocześnie cudownie pikantny, a delikatne w smaku ziarna białej kukurydzy i słodka marchewka peruwiańska (może to były słodkie ziemniaki) podkreślały wrażenia smakowe.

Suspiro limeno Na deser zamówiłam suspiro limeño – klasyczny polecany deser mieszkańców Limy, w wersji trochę mniej klasycznej, a mianowicie z dodatkiem lúcumy – peruwiańskiego owocu egzotycznego o dużej zawartości skrobi, lekko orzechowym smaku oraz pięknych, błyszczących pestkach podobnych do naszych kasztanów. W wersji klasycznej suspiro limeño to rodzaj kremu karmelowego podawanego z pianą z białek. Kiedy czytałam o tym deserze wcześniej byłam pewna, że na wierzchu będą zapieczone bezy – tymczasem, piana z białek była idealnie sztywna, lekko ciepła (nie wiem, czy było to celowe) ale surowa. Przyznać muszę, że za karmelem przepadam, jednak niewątpliwie jest to smakołyk niezwykle słodki. Dodatek lúcumy nadał mu orzechowego aromatu i wysubtelnił smak.

Fantastyczna kuchnia, fantastyczne, zaskakujące wrażenia smakowe. Polecamy z całego serca.


Kącik łasucha – Arequipa

4 sierpnia 2009

Jugo de rana Miało być o rocoto relleno, ale będzie o czymś zupełnie innym, co skłania trochę ku refleksji, czy ten akurat kącik łasucha nie powinien nazywać się trochę inaczej np. kącik kulinarnych szaleńców. 🙂 No, ale do rzeczy. Jakoś tak już pierwszego dnia będąc na targu w Arequipie (barwnym, gwarnym  i, co rzadkie, przestronnym i dość czystym) rzucił mi się oczy napis jugo de rana. Niestety to słówko wcześniej nie utkwiło mi w pamięci, a nazwa skojarzyła mi się ze sprzedawanym w Ekwadorze jugo de cana, czyli z sokiem z trzciny cukrowej – napojem popularnym, słodkim i niezbyt atrakcyjnym w porównaniu z boskimi sokami owocowymi sprzedawanymi na każdym rogu i w Peru i w Ekwadorze. Zignorowałam więc owo ogłoszenie smakując z lubością sok z guanabany z mlekiem (z dodatkiem soku z pomarańczy i mandarynek) – bananowogruszkowe cudo z nutką cytrusową. Siedząc jednak z Bernasińskim w Arequipie w pokoiku z Internetem i czytając rozmaite informacje na temat Peru natrafiłam na magiczny jugo de rana ponownie. I już wiedziałam, że niekoniecznie dla przyjemności, ale dla ciekawości i frajdy eksperymentowania spróbować by wypadało. Specyfik, jaki miałam testować należy do lokalnych i popularnych tu wynalazków medycyny, nie wiem, czy tradycyjnej, ludowej czy kreatywnej, ale podobno pomaga na pamięć, astmę, anemię i potencję :-). Zawiera dużo składników odżywczych: macę, algarrobinę (syrop z rośliny peruwiańskiej bogatej w białko), pyłek pszczeli, miód i jajko przepiórcze, a na życzenie może być przyrządzana wersja bardziej lub mniej skondensowana. Jest jeden problem. Decydując się na skosztowanie tego specyfiku, na własne oczy widzi się bezpośredni związek między swoimi decyzjami a uśmiercaniem istot żywych (polecamy nieprzekonanym do wegetarianizmu).

Nie ma co ukrywać tego dłużej. Jugo de rana to w tłumaczeniu bezpośrednim sok z żaby… Brzmi okropnie i okropne budzi skojarzenia, ale, żeby uprzedzić spekulacje, nie jest on uzyskiwany za pomocą wyciskania wierzgających żabek przez maszynkę do cytrusów. Choć w sumie proces i tak jest dość drastyczny. Mianowicie wyciągniętą ze stojącego na stoisku akwarium żywą żabkę pozbawia się (szybko) życia uderzając jej łebkiem kilka razy o kant stołu. Auuu! Z uśmierconej żabki zręcznym ruchem ściąga się skórkę – równie sprawnie i szybko jak skarpetkę z nogi – i resztę wrzuca się na kilka minut do wrzątku celem usunięcia wszystkich “nieczystości” (błagam, nie spekulujmy, na ile jest to skuteczne). Im bardziej skoncentrowana wersja soczku, tym więcej żabek idzie pod nóż. Standardowo dwie, a w wersji ekstra mocnej – nawet pięć. Następnie wrzuca się podgotowaną żabkę lub żabki w całości do blendera, w którym czekają już pozostałe składniki: miód, sporo sproszkowanej macy, algarrobina, pyłek pszczeli i jajo przepiórcze all inclusive czyli razem ze skorupką. Całość miksuje się przez chwilę i gotowe. Należy podkreślić, że miksuje się żabki w całości. Razem z kośćmi, głową, nóżkami i co tam jeszcze dana żabka ma. Za wyjątkiem skóry.

Żabki przed rzezią W czasie, gdy nasza pani pastwiła sie nad żabkami, ucinałam sobie pogawędkę z  panem, który przyszedł z plastikową półlitrową buteleczką w celu napełnienia jej soczkiem dwużabkowym. Zachwalał soczek pod niebiosa zarówno za jego walory smakowe jak i zdrowotne. Kiedy żabki zostały już ostatecznie zhomogenizowane i napój był gotowy czekała mnie trudna próba. Mając o pół metra od siebie wlepione w siebie z wyczekiwaniem oczy wielbiciela jugo de rana, musiałam dobrze zapanować nad mimiką twarzy, ostrożnie próbując tego smakołyku. Na szczęście nie było tak źle, jak się tego spodziewałam. Koktajl smakował jak kakao na wodzie, był ciepły, słodki i lekkocynamonowy, wyczuwało się tylko drobinki niezmielonych żabich kostek. Tylko przy dnie smakował nieco jeziorkiem ;-). Isia też spróbowała, ale siła wyrazu oczek przedstawicielek siedzących jeszcze w akwarium okazała się zbyt wielka i werdykt był negatywny – soczek niedobry!

Po południu, zachęceni stopniem ekstremalności doznań (a pod pretekstem zrobienia filmiku i zdjęć), na dwużabkowy soczek wybrali się Błażej z Bernasiem. Soczek im raczej smakował, chociaż po niektórych twarzach w trakcie snucia opowieści wciąż błąkał się wyraz lekkiego obrzydzenia. Podobno głównie z powodu konsystencji i niedomielonych kostek. Ciekawe, co by było, jakby wzięli soczek pięciożabkowy? 😉

Jedno jest pewne. Jugo de rana na pewno działa na pamięć. Nikt mi już nigdy nie będzie musiał przypominać, co znaczy rana po hiszpańsku. Efekt murowany. I jak tu nie wierzyć medycynie ludowej?