Jedzie (bambusowy) pociąg z daleka

6 kwietnia 2010

Tory w nieznane a na nich krowy Jedzie pociąg owszem, ale jakiś taki niekompletny jakby. Bambusowy? Rozlatuje się, czy co? Zabawkowy? O co chodzi, zapytacie? Autor chyba sfiksował lub wypił za dużo piwa (kufelek beczkowego w Kambodży to 50 centów, więc troska zrozumiała)…? Chodzi jednak nie o białe myszki, lecz o naprawdę bambusowy pociąg z Battambang na zachodzie Kambodży. Pociąg używany do przewozu lokalnej ludności, towarów w workach, pudłach, koszach i luzem oraz motorków i rowerków wszelakich. No bo skoro już ktoś (chyba Francuzi) zbudował tory kolei, to po co czekać na prawdziwy pociąg, skoro można sposobem przewieźć swoich znajomych i ich pakunki? Bamboo train to teraz bardziej atrakcja dla turystów, choć z nami i lokalni mieszkańcy jechali, ale nikt tam się nie martwi i jazda! Turystów wozi się do wioseczki położonej jakieś 10 km od Battambang wzdłuż torów – lokalni jednak mogą jechać dalej, bo tory prowadzą aż do Phnom Penh. 🙂

Sprzęgło No ale do rzeczy. Na czym to polega? Otóż koncepcja jest prosta: bierze się dwie osie od małych wagoników kolejowych (wyposażone w łożyska) oraz bambusową ramę – platformę, którą kładzie się na tych osiach (łożyska lądują w specjalnie wyprofilowanych drewnianych mocowaniach). Następnie umiejscawia się na platformie silnik od kosiarki, zakłada pasek klinowy łączący napęd z tylną osią, odpala się tenże silnik i dociska zmniejszając luz paska za pomocą drąga drewnianego zwanego po naszemu wajchą – uzyskując tym sposobem najprostsze pod słońcem sprzęgło. Prostota tej konstrukcji jest zachwycająca! W tym momencie pociąg rusza i zaczyna się zabawa. Po drodze bowiem mamy kilkudziesięciokilometrowy tor prosty jak strzała – ale nierówny, jak nieszczęsna Karmelkowa przed remontem. Pasażerowie siedzą sobie po turecku na bambusowej macie, krajobraz śmiga obok, gałęzie krzaków chlaszczą w tyłek (jechaliśmy z prędkością jakieś 15-20 km/h, więc niby nie szybko, ale przy pozycji niemal na ziemi wrażenia są niezłe), a maszynista dociska całość do toru siedząc na tylnej ramie.

Bernaś oczywiście umiejscowił się z przodu trzymając się barierki jak na rollercoasterze i nie mógł oczu oderwać od torów. 😉

Mniejszy pociąg precz z toru Dochodzimy teraz do najważniejszej rzeczy. Tor jest jeden, a budowniczy nie przewidział mijanek, więc co się dzieje, gdy spotykają się dwa bambusowe “pociągi” jadące z naprzeciwka? Albo, gdy z naprzeciwka jedzie prawdziwy, “dorosły” pociąg? Cóż! Następuje operacja mijania pociągów, która w instrukcji maszynisty pociągu bambusowego wygląda tak:

  1. Zatrzymać się, czyli poluzować wajchę sprzęgłową i poczekać chwilkę (bo hamulców i tak nie ma)
  2. Ocenić kto ma pierwszeństwo (pierwszeństwo przejazdu ma bambusowy pociąg z większą liczbą pasażerów na pokładzie, przy czym przewożony motorek zawsze przeważa, a duży pociąg ma, jak się łatwo domyślić, zawsze rację)
  3. Kazać wszystkim szybko zejść na ziemię
  4. Zdemontować wajchę-sprzęgło oraz silnik
  5. Wraz z pomocnikiem lub z jednym z pasażerów zdjąć z torów bambusową platformę
  6. Szybciutko zdjąć z torów obie osie
  7. Pomachać przejeżdżającemu pociągowi
  8. Zmontować swój pociąg z powrotem na torach

Maszynistów trzech Cóż. Bezpieczeństwo oczywiście pozostawia wiele do życzenia, i to nie w kwestii mijanek, bo te nie były aż tak stresujące (mieliśmy o drodze dwie i to my byliśmy w przewadze!), ale w kwestii samego pociągu truk-truk-ującego po nierównych torach z kilkucentymetrowymi przerwami między szynami. Gdyby bowiem przy prędkości 15 km/h platforma spadła z osi i całość fiknęłaby na tory lub w krzaki, to oczywiście poharatalibyśmy się zdrowo. 🙂 Tu przyszła mi na myśl kolejka z parkingu w Disneyland w Orlando, wyglądająca jak poruszające się po ulicach ciuchcie znane z letniskowych miejscowości w Polsce (po Polanicy taka jeździ). Tam wszyscy musieli grzecznie wsiąść, zapiąć łańcuszki przy drzwiach, a z głośników poleciała umoralniająca gadka, że ręce przy sobie at all times … i nogi też, a safety jest najważniejsze. Dopiero gdy nikt sie już nie ruszał i nie wychylał, pomocnik dał znak do jazdy, a pojazd ruszył po asfalcie z prędkością kilku km/h i przejechał z parkingu pod wejście – jakieś 500 m. 😉

Galeria w przygotowaniu już gotowa tutaj…


O czterech takich, co zwiedzili (motorykszą) Angkor

4 kwietnia 2010

Panienka z okienka w Angkor Wat Było tutaj już o Machu Picchu to i o kambodżańskim Angkor musi być. Klasa zabytków bowiem jest porównywalna. Z listy cudów świata odkreśliliśmy kolejny. 😉 O samym mieście Angkor i jego świątyniach i pałacach napisano i opowiedziano sporo, więc nie będziemy się rozwodzić i proponujemy, aby nasze zdjęcia opowiedziały same. Dość tylko stwierdzić, że kompleks jest niesamowity i na pewno warty wycieczki. Już dla samej tej atrakcji warto odwiedzić Kambodżę (nie wspominam nawet o sympatycznych plażach na południu, czy uroczych górskich wioskach na północy). Na atrakcje Angkor warto przeznaczyć kilka dni, szczególnie, gdy podróżuje się bez dzieci. Te bowiem, jak sie łatwo domyślić, męczą i nudzą się szybciej niż dorośli i jeden dzień zwiedzania to dla nich zwykle dość. Jeśli jednak planujecie przyjazd do Siem Reap (bazy wypadowej do Angkor) na dłużej, to polecamy zakup biletu 3 dniowego i cztery mniej napięte wycieczki (wieczorna wizyta poprzedniego dnia jest w cenie biletu). Bilet na dzień to koszt $20 (ceny w USD, która to waluta jest nieoficjalnie obowiązującą walutą Kambodży), zaś na 3 dni $40 – przy czym nie koniecznie muszą to być 3 dni pod rząd. Aby wygodnie zwiedzać ruiny można wynająć rykszę (wynajem takiego tuk-tuka na wycieczkę do Angkor w tą i z powrotem to $5 zaś jeżdżenie cały dzień to koszt około $12-$15) albo po prostu rowery (szczególnie, gdy nie spieszy nam się i mamy sporo siły).

Słynne drzewo Tomb Raider My na Angkor przeznaczyliśmy w naszym harmonogramie 1,5 dnia i dzięki temu zwiedziliśmy w dość intensywnym (ale bez przesady) tempie wszystkie najważniejsze budowle. A jest co zwiedzać! Miasto Angkor Thom, świątynia Angkor Wat i liczne okoliczne monumenty tworzą olbrzymie naturalne muzeum starożytnych budowli rozciągające się na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Niektóre z nich są bardziej, niektóre mniej pochłonięte przez dżunglę. Aby dostać się z miasta Siem Reap (gdzie mieszkaliśmy) wybraliśmy opcję rykszy. Co by nie mówić w tej temperaturze (a jest tu naprawdę gorąco) jeżdżenie z miasteczka rowerem do ruin jakieś 10 km asfaltem jakoś nam się nie uśmiechało (tak, tak, gnuśniejemy!). Nie mówiąc o tym, że chcieliśmy się wybrać na wschód słońca, więc musielibyśmy pedałować po ciemku w nieznane. 😦 Poszliśmy więc w wygodnictwo i tym sposobem mieliśmy: zachód słońca, pobudkę o 4:30, wschód słońca, poranne spotkanie z małpami w dżungli, zwiedzanie, zwiedzanie, zwiedzanie, setki zdjęć oraz kolejny zachód słońca, który obserwowaliśmy dość sennie ze świątynnego murku. Dzieci wytrzymały i były raczej zadowolone, szczególnie, że w naszym hoteliku czekał na nich zimny basenik. Wrażenia są niesamowite: płaskorzeźby, mosty, misterne zdobienia, ogromne, kamienne twarze, żywe i kamienne słonie, żywe i kamienne małpy, olbrzymie korzenie drzew rozsadzające mury i widoki rodem z Indiany Jones lub Tomb Raider. I to wszystko produkt cywilizacji panującej tutaj, gdy po naszym kraju nadal ganiano po lesie za turem (lub po polu za Tatarem), a kamienne zamki należały do rzadkości.

Zapraszamy do galerii z Angkor oraz wcześniejszej z Phnom Penh!


Kącik łasucha – Kambodża

2 kwietnia 2010

Ponieważ trwa Wielki Tydzień, dzisiaj trochę o jedzeniu, a trochę o nie-jedzeniu. Zacznijmy od nie-jedzenia. Troszkę pójdziemy pod prąd wpisów ogólnie uznanych za odpowiednie na tę okazję (mazurkowych, babkowych, cytrynowych, jajecznych, słodkich i rodzinnych), ale mówi się trudno.

Azor na rożnie W Azji jada się wszystko. Niebieskie meduzy, robaczki, pająki, chrząszcze, szczury i tym podobne specjały. Niestety także specjały nieco kontrowersyjne. Spacerując leniwie  po Phnom Penh w trzydziestoparostopniowym upale, ujrzeliśmy kształt znajomy nadziany na rożno i przypieczony z lekka. Chociaż nieszczęsne zwierzę pozbawione było łba, o pomyłce nie było mowy. Dopiero co upieczony, najwyraźniej czymś nafaszerowany (zaszyte rozcięcie po patroszeniu) na łakomych nabywców czekał towarzysz dziecięcych zabaw, nasz najlepszy przyjaciel, Reksio, Azor i ten, który jeździł koleją – uosobienie wierności i najbardziej zantropomorfizowane zwierzę świata, czyli pies. O psach w takiej roli słyszeliśmy już w Wietnamie, ale myszy z delty Mekongu podawane w charakterze miejscowego smakołyku wyparły je z naszej świadomości bardzo skutecznie („Bardzo czyste myszy! Wyłącznie ryż jedzą! A te z Sajgonu są do niczego!” – tak nas zapewniano w czasie wycieczki po delcie). Tym bardziej, że w Wietnamie pies ukryty był pod dwoma tajemniczymi sylabami, których zapamiętać nie można było wcale. A tu pornograficznie i bezwstydnie sprowadzono nas na ziemię. Nawiasem mówiąc, Internet nam później pomógł: pies to po wietnamsku thit cho – podają go tylko w wybranych restauracjach; po khmersku najwyraźniej wystarczy pokazać palcem…

Obrońców zwierząt, miłośników psów i tych, którzy delektowanie się mięsem tego czworonoga uważają za rzecz karygodną, pragniemy uspokoić: rumiana skórka nie skusiła nas wcale, chyba by nam stanęło w gardle, a biedny Abas przewrócił by się w grobie. Jednak na obronę (a może wręcz odwrotnie) Azjatów można dodać, że psy hodowane na mięso nie są niczyimi domownikami, nie mają imion i są hodowane na farmach. Brzmi to okropnie, ale żadne z nas nie jest bez skazy i tylko wegetarianie mogą tutaj wyrazić głośno swoje oburzenie. Jak to bowiem mawia moja przyjaciółka, której wierzę w 1000%:  „Jeśli wychowałaś się na wsi, to wiesz, że świnki są równie inteligentne co psy”. A przecież hodujemy je w taki sam sposób bez najmniejszych skrupułów i cienia refleksji. Faktem jest, że nie biegają po naszych pokojach radośnie kwicząc. Ale skoro i Azjaci tego z psami tego nie robią (przynajmniej nie z tymi, które zabijają), to niech mi ktoś tu logicznie wyklaruje, jaką to robi różnicę. To tyle a propos świątecznej szynki.

ŻółwieKontynuując nieco masochistycznie wątek świąteczny, pragnę donieść kochanym czytelnikom, że tutejsze jaja mają bieluśką i grubszą niż nasze skorupkę, a żółtka koloru dojrzałego słonecznika, gotowane na półtwardo rozpływają się aksamitnie w ustach. Miałam teorię (chyba po tych myszach z delty), że to na pewno dlatego, że ryżem je karmią to i skorupka bieluchna i jajeczko żółte. A może to kacze jaja były? Mam chyba braki łasuchowe, bo kaczych nie jadłam… Tak się te jaja jakoś zbiegły z oburzeniem polskich rolników, że im trzy lata temu (czy jakoś tak) Unia nakazała powiększenie klatek dla kur niosek i że to takie wstrętne, doprawdy, że Unia o tym nie zapomniała. O kurach nioskach wolę nie pisać wcale, bo już całkiem nie będziecie mieli co jeść na te święta. A mi chyba przyjdzie na weganizm przejść po powrocie. Dość, że jajeczka tutaj najwyraźniej nie od niosek i smaczne bardzo. Ze zwierząt, co do których jeszcze mieliśmy w Kambodży wątpliwości – jeść, czy nie jeść – należy wymienić jeszcze żółwie. Upieczone, położone na skorupkach i przystrojone warzywkiem wylegiwały się w metalowej misce gdzieś na drodze a Phnom Penh do Siem Reap. Żółwie były niewielkie – trochę większe od greckich, hodowanych w Polsce w terrariach. Nie pytajcie, dlaczego nie zjedliśmy, skoro spróbowaliśmy krokodyla. Jakoś chyba to się wymyka racjonalizacji, choć bardzo byśmy chcieli, by tak nie było.

Garnuszek z węgielkiem Są jednak w kambodżańskiej kuchni akcenty dużo przyjemniejsze od powyższych. Dla mnie numerem jeden jest curry. Curry lubię we wszelkich postaciach i o różnym stopniu ostrości, jednak w Kambodży smakowało mi zdecydowanie najbardziej. W Kambodży, podobnie jak w Tajlandii przyrządza się je z dodatkiem mleka kokosowego, które dodaje słodyczy i cudownego aromatu. W Tajlandii nie mogliśmy curry zjeść bez ryżu, bo od razu nam łzy z oczu leciały, co wytłumaczyła szefowa baru: “A tak!, jakieś nowe chili mamy, trochę bardziej ostre, niż poprzednie!”. W Kambodży w curry dominuje smak słodki, ostrości jest tylko szczypta, a sos jest tak smaczny, że jest mi wszystko jedno, co w nim pływa (może za wyjątkiem stworzeń z pierwszej części wpisu). Czy to nie jest syndrom niektórych piwoszy ;-)? I jeszcze podają niekiedy to curry w garnuszku, pośrodku którego wetknięty jest żarzący się węgielek. Można sobie dokładać, a curry wciąż gorące.

Amok Innym smakołykiem jest amok (cóż za adekwatna nazwa!) – ryba w sosie na mleku kokosowym, cudownie słodka z chrupiącymi warzywami, prażonymi orzeszkami ziemnymi. Mięciutka, słodkawa, apetyczna i ozdobiona łyżeczką jogurtu. I pięknie opakowana w miseczce z liści bananowca dyskretnie acz pewnie połączonym zszywaczem (pewnie kiedyś były to bambusowe wykałaczki). Całość wygląda jak przepiękny kwiat. W amoku czuć setki lat tradycji, harmonię Angkor i łagodny uśmiech Khmerów. Czerwoni Khmerzy, czas Apokalipsy, bieda – nic nie zdołało zniszczyć piękna z najprostszych i najbardziej dostępnych składników: słodkowodnej ryby, kokosa, orzeszków ziemnych i ciemnozielonego bananowca.

Lotos Jako przekąskę można sobie pochrupać nasionka  lotosu – okrąglutkie jak beczułki, wielkości sporego podłużnego koralika przypominają nieco świeże nasiona słonecznika. Smaczne, pożywne i na pewno zdrowe. Będziemy chrupać zamiast rzeżuchy. Ale jajek to sobie na Święta nakupimy! A co! Raz się żyje!


Hop! przez kolejny rok

1 kwietnia 2010

World HOP 2 Z wielką radością informujemy, że udało nam się uzyskać dodatkowe fundusze od amerykańskiej organizacji wspierającej niezależną turystykę – North American Globtrotter Association. Dzięki tłumaczeniom naszego bloga, jakie zrobiliśmy za pomocą Google Translatora oraz zdjęciom (głównie Beaty) jury przyznało nam nagrodę do wykorzystania na bilety lotnicze i hotele. Jedziemy więc dalej! Hurra, kącik łasucha będzie nadal istniał, a wszyscy pozostający w domu będą mogli jeszcze przez rok cieszyć się naszymi relacjami. Mamy już wstępną rezerwację biletów lotniczych: prosto z Bangkoku lecimy do Hongkongu, potem do Pekinu i dalej do Japonii (akurat będzie lato), potem Alaska i cała Kanada, a następnie pozostała część Ameryki Południowej łącznie z Galapagos i Wyspa Wielkanocna. Bądźcie z nami i czytajcie nas nadal. Do zobaczenia we Wrocławiu w okolicach marca 2011!


Smacznego jaja i tak dalej

31 marca 2010

Światowe jajo Wszystkim łasuchom pozostającym w kraju i nie tylko w kraju życzymy spokojnych i wiosennych Świąt oraz smakowitych jaj kurzych robionych babcinym sposobem na twardo z majonezem. Do tego mokrego dyngusa w poniedziałek i mnóstwa czasu na spacery z rodziną lub ze świętym spokojem. My Święta spędzimy jeszcze turystycznie, ale już myśląc o domu, bo wracamy do kraju tydzień później.

Do zobaczenia wkrótce!


Kambodża, czy nadal Kampucza?

31 marca 2010

Sjesta rykszarza Do Kambodży dostaliśmy się droga lądową (autobusem) z Sajgonu – zmierzając sprawnie do stolicy, czyli Phnom Penh. Przekraczaliśmy lądową granicę nie raz w Ameryce Środkowej i Południowej, więc pewne formalności nas nie dziwią, choć tu byliśmy mile zaskoczeni sprawnością obsługi. Było zupełnie, jak na lotnisku: bagaże zostały wyładowane z autobusu i przeszły kontrolę w maszynie, mu musieliśmy przejść przez kontrolę paszportową oraz kupić sobie wizę. Na granicy kosztuje ona $20 – to informacja dla wszystkich dających się namawiać na alternatywną, załatwianą wcześniej lub on-line. Przemysł wizowo-turystyczny jest bowiem w Wietnamie skuteczny, bo byliśmy niejednokrotnie namawiani na wizę za $25-$30 lub drożej (jednodniowo, więc drożej). Nawet w autobusie pomocnik kierowcy chodził przed granicą i zbierał paszporty oraz po $25 od tych, którzy wizy nie mieli. Dla nas $5 piechotą nie chodzi (tym bardziej, że razy 4), bo budżet nadal napięty, więc uparliśmy się, że robimy to sami. Pomocnik kierowcy wzruszył ramionami i łamaną angielszczyzną powiedział, że z granicy musimy dostać się do parkingu sami, bo autobus nie może stać na granicy (zawsze znajdzie się jakieś wytłumaczenie, aby zainkasować $5). Nie do końca wiedzieliśmy co i jak, ale twardo staliśmy na swoim. Finalnie musieliśmy więc sami z plecakami przejść przez strefę graniczną (jakieś 500m) i samodzielnie kupić w okienku wizę. Wszystko trwało może jakieś 10 minut dłużej niż dla tych, którzy wygodnie siedzieli w autobusie. Na końcu przy kontroli granicznej i medycznej i tak musieli wysiąść i stać w kolejce – ha ha. Taka mała, wredna satysfakcja ;-). Po przekroczeniu wszystkich punktów kontrolnych okazało się, że autobus już odjechał i musimy wynająć motorek za $1, aby do tegoż autobusu się dostać. Na jeden motorek wskoczyłem więc z Bernasiem, a na drugi wsiadły nieco zestrachane dziewczyny i tłumacząc kierowcy, że ma jechać powoli (powoli! slowly!) dotarliśmy po kilku minutach do naszego autobusu. 10 minut wysiłku i $18 w kieszeni, więc na jeden nocleg i obiad dla wszystkich. 🙂 Do stolicy Kambodży dotarliśmy już po zmroku, ale wprawnie poszliśmy do pierwszego hoteliku z listy zrobionej wcześniej (polecanego zresztą przez poznaną jeszcze w Australii rodzinę Jeffa i Karen, z którymi spędziliśmy dwa miłe wieczory w Sajgonie) i bez stresu rzuciliśmy kotwicę.

Weselisko będzie Kolejny kraj na naszej trasie i kolejne wrażenia. Kambodża jest na pewno krajem mniej dostępnym i mniej odwiedzanym niż inne – pytacie więc zapewne, jak tu jest? Po pierwsze co się rzuca w oczy to nie da się ukryć bieda. Bieda podobna, jak w Birmie, ale trochę innego rodzaju. Podczas, gdy do stolicy Birmy z siedzibą rządzącej krajem generalicji dostępu nie mieliśmy, tu możemy zobaczyć zarówno żebrzące na ulicy dzieci, jak i podziwiać rezydencje otoczone murem zakończonym koniecznie drutem kolczastym z obowiązkową trzymetrową, stalową bramą. Sklepy pełne smakołyków z Australii i USA w cenach powalających nas z nóg oraz malutkie uliczne knajpeczki – dokładnie takie, jakie widzieliśmy wszędzie w Birmie i w Wietnamie. Tyle, że w Birmie wszystko to było jakieś takie bardziej spontaniczne (lekko na wesoło i na wariata z warczącymi w tle generatorkami), a w Wietnamie generalnie wyglądało dużo czyściej i porządniej. Tutaj straganiki i sklepiki wyglądają niestety trochę bardziej ponuro, mniej zachęcająco. Dość, że na razie nie zdecydowaliśmy się na żywienie ze straganu targowego. Owoce owszem, ale mięsko musi zaczekać.

Lexus na ulicy w Phnom Penh A i jeszcze jedno, ruch uliczny: Phnom Penh jest mniejszym miastem niż taki Sajgon (choć i tak ma podobno 2 mln mieszkańców), więc widać wyraźnie, że ruch uliczny jest spokojniejszy. Przejście pieszo na druga stronę ulicy nie jest operacją niemal samobójczą (jak w Sajgonie), ale zupełnie spokojnym spacerkiem. Nie są również w powszechnym użyciu antyspalinowe maseczki, które Wietnamczycy noszą jeżdżąc na motorkach i chodząc po ulicach. Co zatem można spotkać na ulicach? W Wietnamie było to mrowie nowoczesnych motorków – i bardzo niewiele aut. Tutaj stosunek motorków do aut jest 1:1, a najbardziej popularną marką samochodową jest Lexus (i to najczęściej Lexusy terenowe z serii LX i RX). Są też Toyoty (koniecznie Camry lub Landcruiser), terenowe Nissany i Hondy. Ale liczba Lexusów jest największa, jaką widziałem gdziekolwiek. Z drugiej strony motorki zaś jakieś takie przedpotopowe – zupełnie nie tak, jak w Wietnamie. Do tego ryksze, czyli tuk-tuki w postaci przyczep doczepionych do motorków przyczepek. Słowem: kraj kontrastów, gdzie bieda spotyka się z wyraźnym bogactwem niektórych.

Mapa z czaszek w muzeum S-21 (foto Wikipedia) Kambodża to kraj wyraźnie wyniszczony przez wojnę – i nie chodzi tu o infrastrukturę, ale właśnie o ludzi. Rewolucja Czerwonych Khmerów odbiła się najbardziej na psychice mieszkańców. Będąc tu poczytaliśmy trochę, odwiedziliśmy (rotacyjnie) muzeum w starym więzieniu S-21 o oglądaliśmy film Pola śmierci/The Killing Fields (z rewelacyjną muzyką Mike Oldfielda – polecamy włączyć głośniki, kliknąć na powyższy link i dopiero czytać dalej) puszczany na dole w restauracji naszego guesthouse. Cóż… To, co można zobaczyć na filmie i poczytać to smutna, historyczna rzeczywistość. Wyobraźcie sobie, że niemal wszyscy mieszkańcy dwumilionowego miasta zostali siłą wypędzeni z domów i przeciągu kilku dni wcieleni do agrarnych obozów pracy (lub zamordowani). Nadal, po wielu latach Kambodża nie może się otrząsnąć z efektów tego nieudanego, socjalnego “eksperymentu”. 😦 Na ulicach i w sklepach widać wiele osób okaleczonych (miny to nadal poważny problem), populacja tego kraju jest wyraźnie młodsza (mnóstwo osób w sile wieku zginęło w czasie wojny), ludzie są bardzo sympatyczni, pomocni, ale zgaszeni, jakby zastraszeni, przytłoczeni problemami, a biznes uliczny i straganowy jest jakiś taki przyhamowany. W Birmie, mimo panującej biedy, mieliśmy wrażenie, że ludzie swoimi drobnymi sposobami próbują walczyć z rządem i rzeczywistością. Tutaj jest inaczej. Być może to również jest przyczyną braku finalnych rozliczeń – procesy przywódców Czerwonych Khmerów praktycznie dopiero się zaczynają. Ale może jest to jednak efektem ubocznym tego, że byli członkowie tej faktycznie zbrodniczej organizacji oraz ich rodziny są cały czas związane z rządem. Nie pozwolili do końca odsunąć się od władzy.

Jako obcokrajowcy zdajemy sobie również sprawę, że to efekty globalnej polityki przyczyniły się do tej sytuacji. Być może ktoś może powiedzieć, że jako Europejczycy popełniamy faux pas, mówiąc o wrażeniu przygaszenia miejscowych mieszkańców. To prawda, ale uważamy, że prócz namawiania na wizytę w Kambodży (o tym jeszcze będzie) jest to jedna z rzeczy, którą powinniśmy zrobić: opowiedzieć wam o naszych wrażeniach, sprowokować do przeczytania i obejrzenia tego i owego, uczyć nasze dzieci historii oraz dbać, aby takie zbrodnie nie powtarzały się w przyszłości. Jak głosi napis na murze w muzeum S21 naskrobany ręką jakiegoś turysty : “Let’s not allow this sort of SHIT happen ever again!”