Przyjechaliśmy do Nazca z samego rana. O dziewiątej byliśmy w hotelu, a potem poszło już szybko. O dziesiątej już siedzieliśmy w taksówce na lotnisko, o dwunastej w awionetce.
11:45 No dobrze. Awionetka jak awionetka. Mała trochę – 6 miejsc. Będę siedzieć prawie na plecach pilota. Drugiego pilota nie ma, zamiast niego siedzi japoński turysta. Jaki jest plan awaryjny?
11:55 Myślę sobie, żeby napisać mamie, że ją kocham i zrobić zdjęcie pamiątkowe zanim roztrzaskam się na kosmicznym płaskowyżu.
12:00 Zaraz startujemy. Odmawiam Ojcze Nasz i rozważam, czy to jest właśnie to, co ludzie czują przed śmiercią. Pocieszam się, że jakby co, to trzy sekundy i już po nas, bo blisko do ziemi – może nawet nie będzie bolało.
12:05 Wystartowaliśmy i jesteśmy cali – bardzo przyjemna niespodzianka.
12:10 Łaaaaaa!!!!! Zakręt!!!!! Widzę ziemię, widzę ziemię! Łaaaaaaaaadne te linie! I jak ich dużo! Łaaaaaaa! Przypomina mi się skok Tarzana na canopy w Kostaryce. Tylko teraz tych skoków jest więcej. Średnio jeden na minutę. Wytrzymałość mam chyba mniejszą.
12:15. Kondor, koliber, pająk i inne zwierzaki na dole. Widać je bardzo wyraźnie – wyrysowane na płaskowyżu, niektóre na zboczach gór. Linii jest mnóstwo: trapezoidy, schodzące się do jednego punktu, fragmenty rysunków nieopisane na poglądowych mapkach. Przecięte z jednej strony Panamericaną, w niektórych miejscach lekko przetarte, w innych bardzo wyraźne. Jak oni to właściwie zrobili? I po co? Pokazują bogom, że trzeba deszczu?
12:18 Żeby lepiej obejrzeć słynne rysunki tańczymy samolotowe woogie-boogie – przechyły to na jedną stronę, to na drugą. Przyznaję, jak pikujemy w dół, to widać je świetnie. Tego typu przyjemności nie są jednak najwyraźniej moją mocną stroną. Z górki macha do mnie astronauta, a może kosmita… Już wie, że zaraz pójdę do nieba… Albo gdzieindziej… A może nie będzie mnie wcale?
12:20 Bernaś piszczy i szczebiocze z tyłu, Isia mu wtóruje, Błażej kręci filmik, pstrykam zdjęcia.
12:25 Dmuchnął wiaterek. Żołądek na wysokości mostka, a robimy jeszcze jedno kółko. Poprawiam nerwowo woreczek foliowy.
12:30 Żołądek na wysokości gardła. Pilot pokazuje, że wracamy. Och, jak dobrze!
12:35 Pilot pokazuje, że lądujemy. Patrzę na wprost, przez jego przednią szybę. Gdzie jest lotnisko? Na miłość boską, gdzie jest lotnisko?! Ci z tyłu fuksiarze, tego nie widzą. Ciekawe, jakbym się czuła w kabinie pilota w jumbojecie. Wiedzą, co robią w tych liniach lotniczych.
12:40 Wylądowaliśmy i otrzymaliśmy certyfikaty. Jak dobrze, że podpisane przez pilota – inaczej nigdy bym nie uwierzyła, że przelecieliśmy w maleńkiej awionetce nad płaskowyżem Nazca.
12:45 Mój żołądek dochodzi do siebie.
12:55 Mój żołądek dochodzi do siebie.
13:00 Pan z naszej agencji turystycznej pokazuje mi, że chyba mas o menos (mniej więcej) nie jestem ok. Potakuję niemrawo.
13:30 Zjadłam almuerzo (obiad). Żyję.
Linie były narysowane precyzyjnie, rysunki miały sporo uroku, jakby po całym płaskowyżu malowało je dziecko. Dziecko, które następnie jeszcze je pomazało dość bezwładnie prostymi kreskami. Powstałe na przestrzeni 800 lat powtarzają się także na tutejszej ceramice. Teorii, po co powstały, jest mnóstwo. Może były kalendarzem astralnym, może wskazywały źródła wody, być może były prośbą o deszcz skierowaną do bogów, może wszystko naraz. Podobno ludzie Nazca chodzili po nich modląc się o zesłanie deszczu na pustynię, na której mieszkali. Wszystkie teorie jednak są do bani, nie przekonują mnie zupełnie. Może uwierzyć jednak Dänikenowi? Taka romantyczna teoria, choć tak mało realna…
Poniżej filmik nakręcony w czasie przygody: