Wypisy z dziennika fanki awiacji

16 lipca 2009

Przyjechaliśmy do Nazca z samego rana. O dziewiątej byliśmy w hotelu, a potem poszło już szybko. O dziesiątej już siedzieliśmy w taksówce na lotnisko, o dwunastej w awionetce.

11:45 No dobrze. Awionetka jak awionetka. Mała trochę – 6 miejsc. Będę siedzieć prawie na plecach pilota. Drugiego pilota nie ma, zamiast niego siedzi japoński turysta. Jaki jest plan awaryjny?

11:55 Myślę sobie, żeby napisać mamie, że ją kocham i zrobić zdjęcie pamiątkowe zanim roztrzaskam się na kosmicznym płaskowyżu.

12:00 Zaraz startujemy. Odmawiam Ojcze Nasz i rozważam, czy to jest właśnie to, co ludzie czują przed śmiercią. Pocieszam się, że jakby co, to trzy sekundy i już po nas, bo blisko do ziemi – może nawet nie będzie bolało.

12:05 Wystartowaliśmy i jesteśmy cali – bardzo przyjemna niespodzianka.

Małpka 12:10 Łaaaaaa!!!!! Zakręt!!!!! Widzę ziemię, widzę ziemię! Łaaaaaaaaadne te linie! I jak ich dużo! Łaaaaaaa! Przypomina mi się skok Tarzana na canopy w Kostaryce. Tylko teraz tych skoków jest więcej. Średnio jeden na minutę. Wytrzymałość mam chyba mniejszą.

12:15. Kondor, koliber, pająk i inne zwierzaki na dole. Widać je bardzo wyraźnie – wyrysowane na płaskowyżu, niektóre na zboczach gór. Linii jest mnóstwo: trapezoidy, schodzące się do jednego punktu, fragmenty rysunków nieopisane na poglądowych mapkach. Przecięte z jednej strony Panamericaną, w niektórych miejscach lekko przetarte, w innych bardzo wyraźne. Jak oni to właściwie zrobili? I po co? Pokazują bogom, że trzeba deszczu?

12:18 Żeby lepiej obejrzeć słynne rysunki tańczymy samolotowe woogie-boogie – przechyły to na jedną stronę, to na drugą. Przyznaję, jak pikujemy w dół, to widać je świetnie. Tego typu przyjemności nie są jednak najwyraźniej moją mocną stroną. Z górki macha do mnie astronauta, a może kosmita… Już wie, że zaraz pójdę do nieba… Albo gdzieindziej… A może nie będzie mnie wcale?

Koliber 12:20 Bernaś piszczy i szczebiocze z tyłu, Isia mu wtóruje, Błażej kręci filmik, pstrykam zdjęcia.

12:25 Dmuchnął wiaterek. Żołądek na wysokości mostka, a robimy jeszcze jedno kółko. Poprawiam nerwowo woreczek foliowy.

12:30 Żołądek na wysokości gardła. Pilot pokazuje, że wracamy. Och, jak dobrze!

12:35 Pilot pokazuje, że lądujemy. Patrzę na wprost, przez jego przednią szybę. Gdzie jest lotnisko? Na miłość boską, gdzie jest lotnisko?! Ci z tyłu fuksiarze, tego nie widzą. Ciekawe, jakbym się czuła w kabinie pilota w jumbojecie. Wiedzą, co robią w tych liniach lotniczych.

12:40 Wylądowaliśmy i otrzymaliśmy certyfikaty. Jak dobrze, że podpisane przez pilota – inaczej nigdy bym nie uwierzyła, że przelecieliśmy w maleńkiej awionetce nad płaskowyżem Nazca.

12:45 Mój żołądek dochodzi do siebie.

12:55 Mój żołądek dochodzi do siebie.

13:00 Pan z naszej agencji turystycznej pokazuje mi, że chyba mas o menos (mniej więcej) nie jestem ok. Potakuję niemrawo.

13:30 Zjadłam almuerzo (obiad). Żyję.

Linie były narysowane precyzyjnie, rysunki miały sporo uroku, jakby po całym płaskowyżu malowało je dziecko. Dziecko, które następnie jeszcze je pomazało dość bezwładnie prostymi kreskami. Powstałe na przestrzeni 800 lat powtarzają się także na tutejszej ceramice. Teorii, po co powstały, jest mnóstwo. Może były kalendarzem astralnym, może wskazywały źródła wody, być może były prośbą o deszcz skierowaną do bogów, może wszystko naraz. Podobno ludzie Nazca chodzili po nich modląc się o zesłanie deszczu na pustynię, na której mieszkali. Wszystkie teorie jednak są do bani, nie przekonują mnie zupełnie. Może uwierzyć jednak Dänikenowi? Taka romantyczna teoria, choć tak mało realna…

Poniżej filmik nakręcony w czasie przygody:

 
Zapraszamy też do galerii.

Granada – perła hiszpańskiej kolonizacji

7 czerwca 2009

Katedra w GranadzieGranada – najstarsze europejskie miasto obu Ameryk, perła kolonii hiszpańskiej zbudowana w 1524 jakby na pokaz – aby przenieść w odległe kraje część świetności Starego Kontynentu. Wielokrotnie łupiona przez brytyjskich piratów (szczególnie wsławił się znany nam z Utilii Henry Morgan) zachowała się jednak w bardzo dobrym stanie. Kolorowe fasady domów, starodawne wnętrzna, drewniane podłogi, szerokie bulwary, uroczy park na ryneczku i mnóstwo starych kościołów – jest co oglądać. Poza tym fajna, spokojna atmosfera, pyszne Mojito w knajpkach i olbrzymie jezioro (słodkie morze – jak tu na nie mówią) z plażami i deptakami (choć plaże do najpiękniejszych nie należą). Wszystko to sprawiło, że mieszkanie tu było przyjemnym odpoczynkiem. Dla niektórych łasuchów była to też okazja do eksperymentów. Kilka długich spacerów zaowocowało też solidną galerią, do której zapraszamy. W piątek dodatkowo mieliśmy atrakcję w postaci festynu ekologicznego, na którym swe umiejętności prezentowały zespoły taneczno–perkusyjne z kilku miejscowych szkół średnich. Wyglądało to na zawody, a każda szkoła chciała pokazać się od najlepszej strony. Były więc stroje, sztandary, układy taneczne i wspaniały ładunek energii. Wyglądało to super, a słuchało się jeszcze przyjemniej niż oglądało. Kilkudziesięciu chłopa bardzo dynamicznie walących w bębny, werble, talerze, tarki i wszelkie inne instrumenty perkusyjne pod dyktando sterującego tym wszystkim znakami dłoni “dyrygenta” z gwizdkiem w ustach oraz tańczące w rytm muzyki dziewczyny. Naprawdę miło było popatrzeć i posłuchać. Starałem się jak mogłem nagrać video komórką (baterii do aparatu nadal nie mam), ale niestety to co wyszło nie nadaje się do wrzucenia. Przesterowane i strasznie skacze. Tak więc musicie uwierzyć na słowo i zadowolić się zdjęciami.


Honduras – ruiny i ulewy

25 Maj 2009

Po długiej podróży busikiem z Panajachel do Copán pożegnaliśmy wreszcie Gwatemalę. Honduras przywitał nas na granicy wieczorną atmosferą rozleniwienia oraz sympatycznym, grubym cinkciarzem, który po charakterystycznym “Change money?” wyjął zza pazuchy największy plik banknotów, jaki widziałem. Plik był spięty gumka, nieźle pomięty i zawierał chyba wszystkie okoliczne waluty – wyglądało to tak, jakby były pomieszane, ale lokalny biznesmen radził sobie z nim bardzo dobrze. Sprawnie podał kurs, sprawnie odebrał banknoty, które wymieniałem, dołożył do kupki i wydał co trzeba. Wszystko niemal jedną ręką i z uśmiechem na ustach. Trochę był zawiedzony, że tak mało dolarów wymieniam (głównie pozbywałem się gwatemalskich quetzali a, w naszej podróży posługujemy się jednak bankomatami), ale uśmiech nie znikał mu z okrągłej twarzy. Wymieniał wszystko po zadziwiająco korzystnym kursie, bo tu najwyraźniej wszędzie równo 1 dolar to 20 Lempir. Można nim też płacić w takim przeliczniku. Przypomniało nam się Belize, gdzie kurs dolara belizyjskiego był ustalony rządowo z góry (1 USD = 2 BZD). Nie ma więc miejsca na specjalne kombinacje – z korzyścią dla turystów. Do miasteczka Copán Ruinas, jakieś 10 km za granicą, dotarliśmy dopiero po 21 – całe szczęście, że zawczasu zrobiliśmy sobie rezerwację w sympatycznym rodzinnym hoteliku Don Moises Hotel (nawiasem mówiąc nie było go w Lonely Planet, a jak ostatnio się przekonujemy niektóre miejsca, jak już znajdą się w przewodniku, to przestają się starać).

Copan Następny dzień spędziliśmy w ruinach kolejnego miasta Majów – Copán. Największy zabytek Hondurasu, dobrze przygotowany dla turystów, bardzo fajnie pokazany (świetne muzeum zaraz obok ruin) i dostępny praktycznie na piechotę z miasteczka – powstałego jakby głównie dla turystów chcących obejrzeć ruiny. W dziecięcym muzeum można było nawet zrobić sobie zdjęcie jako król Majów 18 Królików (plansza z dziurą na głowę) – dzieci oczywiście skorzystały. Porównując Copán do Tikal trzeba przyznać, że piramid praktycznie nie nie ma, za  to są wspaniałe tablice z hieroglifami oraz rzeźby, a raczej płaskorzeźby pokryte inskrypcjami, imponujące place, budowle i grobowce oraz jedno dobrze zachowane boisko do piłki nożnej. Zapraszamy wkrótce do galerii na zdjęcia.

No dobra, boisko było ale nie do końca do znanej nam piłki nożnej, a do bardzo popularnej wśród kultur Ameryki Środkowej gry w pelotę. Pelota, to po hiszpańsku piłka, więc co by nie pisać – jest to gra w piłkę. Tylko może nie do końca nożną, a raczej “biodrową”. Gracze odbijali kauczukową piłkę wielkości sporego grejpfruta wyłącznie za pomocą bioder, barków i ramion. Nogi i ręce były zabronione. Celem gry było trafienie do jednej z dwu pionowo ustawionych, kamiennych obręczy. Boisko miało zawsze kształt dwu połączonych liter T z “domami” obu drużyn po dwu stronach. W Copán znajduje się właśnie jedno z większych i najlepiej zachowanych. Podobne boiska widzieliśmy odtworzone w muzeum antropologicznym w Mexico City. Tam też nagrałem poniższy filmik (wyświetlany na monitorach w muzeum) obrazujący sposób gry. Myślę, że on wiele wyjaśni, bo gra nie należała do łatwych, a przy większych rozgrywkach gracze przegranej, czy też wygranej drużyny mogli dostąpić zaszczytu bycia złożonymi w ofierze bogom. 🙂

Wieczór zaskoczył nas olbrzymią burzą i ulewą, która spowodowała trwającą aż do naszego wyjazdu nazajutrz awarię prądu w połowie miasta. Na szczęście udało się poprzedniego dnia wystawić zaległe relacje z Panajachel, bo przy świeczkach i latarkach owszem można siedzieć, ale komputery jakoś nie chcą działać. Burza była naprawdę spora – istne oberwanie chmury trwające ze 3 godziny. Deszcz walił strasznie, ulicami płynęły rzeki wody i błota (znajomi Francuzi uratowali nawet z niej malutkiego kotka zalewanego przez strumienie na ulicach, nazwali go “Mały szczurek” i mają go zamiar zabrać do Francji), a nasz hotel wyglądał tak, jakby dach miał zamiar nieco tej wody popuścić. Nam oczywiście przypominało się słuchając walącej w okna ulewy, co czytaliśmy w przewodniku o huraganie Mitch, który spustoszył Honduras kilka lat temu – głównie za sprawą właśnie deszczu i osuwających się na wioski lawin błotnych.

Nazajutrz (na szczęście dzień już był suchy) dzień wsiedliśmy znów w autobusy i tym razem posługując się zwykłą publiczną komunikacją chickenbusowo-autobusową (działającą w Hondurasie bardzo dobrze i jak na razie bez zbyt namolnych naganiaczy) dotarliśmy do Teli nad Morzem Karaibskim, następnego dnia na Utilę (jedną z Wysp Zatokowych – popularnego honduraskiego miejsca dla nurków i miłośników kąpieli wodnych i słonecznych), gdzie w atmosferze nieco sielankowej mamy zamiar posiedzieć kilka dni. Ale o tym już w następnym odcinku…


Tikal

6 Maj 2009

Wieczorna refleksja Po przedarciu sie przez granicę i ucieczce przed grypą typu A (tak się to teraz podobno nazywa i, jak się okazuje, nie jest to już takie groźne) wpadliśmy w łapy gwatemalczyków, a konkretnie agencji turystycznej dbającej o to, abyś – drogi turysto – był obsłużony dokładnie tak, jak to sobie agencja życzy. Własna inicjatywa nie jest tu mile widziana i na każdym kroku wmawiają ci, że to oni mają jedyny transport, że to jest jedyny tani hotel, a tylko ten bankomat jest dobry. 🙂 Rzeczywiście są pomocni, ale trochę nas denerwują. Na razie się spod ich opieki wyrwaliśmy zaszywając w maleńkim domku kempingowym nad samym jeziorem Petén Itzá, gdzie wypoczywamy tradycyjnie bycząc się i kąpiąc do woli (jezioro nawiasem mówiąc śliczne, choć bardzo podobne do naszych). Chcemy się dostać do Belize no i oczywiście tu z pomocą będzie przychodził jedyny transport jedynie słusznej agencji turystycznej. 🙂 Wczoraj siedząc w knajpie-sklepie i jedząc kurczaka z frytkami (Bernaś zachwycony) spotkaliśmy kupującą napoje wycieczkę z Piotrkowa Trybunalskiego, która jechała do Belize i zaoferowała się nas podrzucić. Niestety ich gwatemalski kierowca się nie zgodził (nie byliśmy zgłoszeni w biurze firmy). :-). Ogólnie rzecz biorąc jest zaskakująco, jak na Gwatemalę i jej famę, drogo. Butelka wody 1.5 litra kosztuje tu w sklepie 7 quetzali (czyli ok. 3zł). No ale może to jest kwestia regionu? Jesteśmy przecież tuż obok Tikal – jednego z większych miast majów i chyba najważniejszego zabytku Gwatemali – odwiedzanego co rok przez setki zagranicznych turystów (przy wejściu do Tikal woda jest po 12, czyli  5 zł). No ale to tak jakby narzekać, że woda niedaleko wejścia do Wieliczki jest droższa – kończymy więc narzekanie.

Drapacze chmur W samym Tikal byliśmy w sumie dwa dni. Nocowaliśmy na kempingu i wreszcie udało się użyć namiotu, który dźwigam. Pomysł był dobry, bo dzięki temu mogliśmy zobaczyć zachód słońca wśród ruin i być też na najwyższej piramidzie raniutko tuż po wschodzie słońca (o 6-tej rano) zanim nie zjechali się turyści i zanim nie usnęła przyroda. Spanie w namiocie praktycznie w środku dżungli dostarcza 2 wrażeń: po pierwsze jest gorąco i duszno (dopiero po północy zrobiło się znośnie), a po drugie jest głośno. Ilość zwierzaków, owadów i ptaszysk robiących hałas była niezliczona. Oprócz moskitów stresowały nas skorpiony, pająki i inne robactwo. Generalnie jak już w środku nocy zbudziłem się szturchnięty przez Beatę nasłuchującą czegoś większego i sapiącego spacerującego wyraźnie blisko za domkami na granicy dżungli (jakieś 100 metrów od nas) to ciężko było potem zasnąć. 🙂 Przygoda niezapomniana. No ale widocznie nie jeden turysta już tak spał i żyje, bo i nam nic nie było, pająk ani skorpion nie wlazł nam nad ranem do buta, jaguar pewnie był najedzony, bo się na nas nie połakomił, a moskity nie pożarły żywcem. Prawdę mówiąc niemal ich nie było. W Polsce jesienią na biwaku jeziornym są ich setki. Na razie więc twierdzę, że są przereklamowane, ale być może zmienię zdanie. Tutaj w El Remate śpimy w każdym razie pod moskitierami, które wczoraj zainstalowałem, więc żaden robal nic nam nie zrobi.

Jedna z wielu Wracając do Tikal. Piramidy w dżungli wyglądają pięknie – przede wszystkim są to wysokie drapacze chmur, jak tu sie je czasem określa w przewodnikach. Rzeczywiście robią wrażenie wystając nad korony drzew, a wejście na świątynię V wymaga sporego samozaparcia – stromo i diabelnie wysoko. Miasto jest bardzo rozległe, a sam park dobrze utrzymany i przygotowany. Tu Gwatemala pokazała się od dobrej strony. Podobnie kemping, sanitariaty, czy łazienki wewnątrz parku narodowego. Bez zarzutu. Widać zresztą, że wiele osób robi tak, jak my, bo nawet bilet wstępu kupiony po południu dział na następny dzień, a z samego rana kilkanaście osób zmierzało posłuchać głosów przyrody i popodziwiać piramidy bez tłumów. Co do głosów przyrody, to najlepsze oczywiście były wyjce, czyli małpy wydające z siebie odgłosy podobne do szczekania psów i ryku bawołów. Podobnie ryczy też jaguar, ale zorientowaliśmy się szybko, że nie trzeba uciekać, bo odgłos dochodził wyraźnie z góry, z koron drzew. Mimo to, jak się tak siedzi w samotności na ławeczce, a tu z góry coś zaczyna ryczeć, to rzeczywiście ciarki przechodzą.

Zwiedzieliśmy chyba wszystkie świątynie, wleźliśmy na wszystko na co się dało wejść. Widzieliśmy małpy, ptaki z żółtym ogonem (nie mam pojęcia jak się nazywają, ale ładne), zielone, wrzeszczące papugi, krokodyle w sadzawce oraz słyszeliśmy wyjce. Jaguar się nie pokazał. Może i dobrze. 🙂

Zapraszamy do galerii, gdzie pojawił się również filmik z nagraniem wyjców.