Pierwsze kroki po drugiej stronie Ziemi

29 października 2009

Liczne maile, SMS-y, telegramy i listy przekazywane pocztą gołębią zmuszają nas do wyrwania się z błogiego nieróbstwa i napisania czegoś o Nowej Zelandii. Naród bowiem spragniony podobno jest wieści, a my siedząc absolutnie po drugiej stronie kuli ziemskiej i mając dokładnie pół doby różnicy czasu do was (bo zmieniliście już czas na zimowy) siedzimy i nic nie piszemy. Zgroza!

Scruffy Wylądowaliśmy, jak już wiecie z małymi przygodami, a potem pławiliśmy się w luksusach miejskich w Auckland (największym mieście Nowej Zelandii) i stąd lenistwo wszelkie. Luksusy miejskie polegały na wynajętym na 4 dni pokoju/mieszkanku z kuchnią i piekarnikiem, gdzie – pierwszy raz od 6 miesięcy – Beata mogła poszaleć i upiec nam ciasto. Brownie zrobione przez mamę smakowało dzieciakom jak najlepsza ambrozja. Dodatkowo jeszcze zupełnym przypadkiem poznaliśmy Anię z Zielonego Wzgórza oraz jej męża, dzieci i psa więc rozkosze podniebienia kontynuowane były w postaci wspaniałej jagnięciny z grilla oraz kotlecików mielonych “pyszne jak u dziadka Toniego” (cytat). Jak widzicie, u nas w kółko o żarciu. Jakoś tak samo wychodzi. 😉

Rondo w drugą stronę Wyposażeni w wynajęty samochód, który ma co prawda kierownicę nie po tej stronie co trzeba, ale jest na tyle duży, że mieścimy się razem z bagażami oraz w liczne rady i wskazówki od naszych nowo poznanych znajomych (przy okazji: bardzo serdecznie dziękujemy za gościnę!) ruszyliśmy w drogę… A propos kierownicy: kto wymyślił, że w samochodach mających kierownicę z prawej zamienione są też miejscami kierunkowskaz z wycieraczkami? U nas kierunkowskaz mamy zawsze pod lewą ręką, a tu pod prawą. Efekt jest taki, że przed każdym skrętem włączam wycieraczki, a jak zaczyna padać to sygnalizuję skręt. Dodatkowo muszę pilnować się, żeby jechać po lewej stronie drogi, na rondzie jechać w lewo (trudne!) oraz pamiętać, że po lewej jest jeszcze kawałek samochodu z Beatą w środku więc od przepaści trzeba się trzymać w pewnej odległości. Zanim wyczułem szerokość auta już pierwszego dnia skutecznie przywaliłem w krawężnik parkując w Auckland (skończyło się na wizycie w wypożyczalni celem naprawy opony – wiem wstyd, wstyd)! Sposób przejeżdżania przez skrzyżowania równorzędne ćwiczyłem na razie raz, alena razie nie chcę tego powtarzać. Już wolę ronda w lewo! Trzeba jednak przyznać, że mimo początkowego stresu i mojej przygody z krawężnikiem jestem po paru dniach na tyle przyzwyczajony, że jadę niemal jak w domu. 😉

Nabrzeże w Russell Zwiedzając ten piękny kraj najpierw pojechaliśmy na północ od Auckland. Zgodnie z europejskimi przyzwyczajeniami: północ, jak to północ – jest zimno, wieje jak diabli i pada co godzinę. 🙂 Rejsy do delfinów odwołali, bo wiatr za duży. Jest mokro. Sąsiad obok na kempingu (po akcencie i wyglądzie: Irlandczyk) wjechał campervanem na trawę mimo tabliczki “Nie wjeżdżać, gdy mokro” i oczywiście się zakopał w trawiastym błocie. Przy operacji wypychania campervana zaangażowany został cały kemping (a jest nas tu w sumie 5 ekip) oraz bohaterska irlandzka kobieta (niekoniecznie Irlandka z wyglądu) jako kierowca. Skutek łatwy do przewidzenia: kobieta-kierowca przycisnęła gaz do dechy, a drugi sąsiad (Australijczyk) pchający akurat przy kole został ufajdany błotem od stóp do głów. Jego kobieta potem prała brudne, australijskie spodnie zerkając bykiem na nie do końca określoną Irlandkę. Słowem przyjaźń między narodami kwitnie. 🙂 A i jeszcze! W sklepach co chwile niezwykle mili Nowozelandczycy pytają uprzejmie a skąd my i dokąd my i prawie zawsze pytają, czy jesteśmy z Niemiec. A przecież mówimy po angielsku i chyba bez niemieckiego akcentu, prawda? Jedna pani nawet myślała, że byliśmy w armii. Wykoncypowałem, że chodzi im o te moje (niegdyś) zielone traperskie spodnie oraz również zieloną czapeczkę z daszkiem model wojskowy, którą noszę cały czas chroniąc moją bujną czuprynę przed słońcem i deszczem. Niemcy to taki wojskowy naród (Eins, Zwei, Drei, Achtung!), a w Nowej Zelandii pamięć o obu Wojnach Światowych wciąż żywa (innych praktycznie nie mieli), to pewnie tak im się kojarzę.

Bay of Islands Nie da się jednak ukryć, że Nowa Zelandia jest śliczna oraz bardzo przyjazna turystom. Ludzie życzliwi na każdym kroku z nieustającym “No worries!” na ustach. Na pierwszy rzut oka jest drożej niż USA, ale chyba bardziej urokliwie. Już po pierwszych dniach i spacerach po nadmorskich lasach subtropikalnych na północy czujemy się jak w innym świecie. Niektóre widoczki są jak z parku jurajskiego. Zwierzęta i ptaki też inne. A co dopiero będzie w górach?! Jesteśmy bardzo pozytywnie zbudowani i nastawieni na super widoki. Trzymajcie kciuki za poprawę pogody, bo jak na razie to mamy mieszane uczucia. Wszyscy tu potwierdzają, że wiosna tego roku nastała chłodna, a jedziemy właśnie na południe…

Zapraszamy do galerii z Auckland, z krajów północnych oraz jeszcze do zapomnianej z lądu stałego Fidżi.


Wyrzuć lub zgłoś

26 października 2009

Mandat od 200$ W czasie lotu z Fidżi na Nową Zelandię puszczono nam filmik, po którym powiało grozą. Z towarzyszącym podkładem muzycznym godnym filmów sensacyjnych kilkukrotnie poinformowano nas, czego na Nową Zelandię wwozić nie wolno, i co grozi tym, co się jednak odważą. Dostaliśmy szczegółowe instrukcje dołączone do karty imigracyjnej i złapaliśmy się za głowę. Okazało się bowiem, że jesteśmy elementem podejrzanym wiozącym całą masę z założenia nieprawomyślnych produktów włączając w to: żywność, produkty zwierzęce, produkty roślinne oraz buty trekkingowe i sprzęt kempingowy. Zgłosiliśmy więc wszystko grzecznie, uznając, że kilka muszelek nie jest wartych dwóch lat więzienia, postanowiliśmy zjeść napoczętą paczkę krakersów i przekonać pana, że ciasteczka firmy Kraft w nierozpieczętowanym opakowaniu nie stanowią zagrożenia dla środowiska Nowej Zelandii. Filmik puszczono nam kilka razy wyraźnie grając na wzrost napięcia. Sukces stuprocentowy. Napięcie wzrosło i chęć ujawnienia wszystkiego, co się da też. Już byłam bliska zgłaszania swoich ubrań z bawełny jako produktu pochodzenia roślinnego. Na szczęście w porę się opamiętałam.

 

Deposit or Declare Maszerowaliśmy przez korytarze lotniska w Auckland z rosnącą obawą mijając kolejne dyskretnie umieszczone kubełki z tytułowym napisem “Declare or dispose” – ostatnią szansą dla przemytników. Odstaliśmy swoje w kolejce do okienka, gdzie sprawdzano paszporty (8 krakersów), w kolejce po bagaże (4 krakersy), oraz w kolejce do stanowiska z panem z BIOSECURITY, czyli z bezpieczeństwa biologicznego (walczyliśmy do końca – 4 krakersy). Pan wypytał nas szczegółowo, jakie produkty mamy (mieliśmy namiot, buty do trekkingu, drewniane figurki z Fidżi oraz przesławny widelec kanibali, muszelki zebrane gdzieś na plaży, koszyk wyplatany, malunek na korze, naszyjnik z kokosa, herbatę, brązowy cukier i dwie paczki ciastek) oraz jakich nie mamy (koralowce). Ukrywanie widelca wydało mi się podwójnie karygodne bo i z drewna i pochodzenie i przeznaczenie niepewne. Moją nerwowość wzmogły jeszcze plakaty krzyczące: “Czy brudne buty warte są 200 dolarów?!” i przedstawiające upaprane buty trekingowe za kostkę oraz kwotę mandatu. Wpadłam w gonitwę myślową intensywnie zastanawiając się, czy moje płytkie i lekkie butki łapią się do tej kategorii, oraz co właściwie mają od spodu. Butki bezpiecznie siedziały sobie w kieszeniach plecaka, co niewątpliwie sugeruje próbę przemytu substancji wrogiej, a ja nieśmiało usiłowałam wytłumaczyć grzecznemu panu, jakie butki mam i wypytać, czy aby na pewno to jest ok. Pan się nie przejął jakoś wyraźnie, napisał na naszej karcie wielkimi bukwami “WOOD, TENT” (drewno, namiot) i skierował nas do kolejki do przeglądu. Przed nami stali jacyś Hindusi – z ich przeglądanych bagaży malowniczo wylewały się barwne sari i wesoło mrugały cekinki, a pani z BIOSECURITY w ciemnym mundurku usiłowała wepchnąć to wszystko z powrotem do walizek. Efekt był taki sobie, ale przynajmniej się trochę rozerwaliśmy.

Obejrzano nasze figurki (korników nie było) i widelec (też czysty), namiot odesłano do laboratorium, a nam wręczono numerek do odbioru pouczając nas uprzednio, żebyśmy dobrze sprawdzili, zanim podpiszemy, że wszystko mamy. Widać i w BIOSECURITY zdarzają się wpadki. Po prześwietleniu bagaży weszliśmy już do głównego holu lotniska, gdzie kilkanaście minut później ćwiczyliśmy szybkie składanie naszego zdezynfekowanego przez BIOSECURITY namiotu. Przed nami sześć tygodni w jednym z najpiękniejszych krajów świata…


Jak pożarło nam dzień cały

10 października 2009

Przekroczyliśmy wczoraj międzynarodową linię zmiany daty. Dotychczas bezkarnie przemieszczaliśmy się na zachód zarabiając co jakiś czas po kilka godzin. Szczególnie wyraźne było to w USA, gdzie przejeżdżając z jednego stanu do drugiego nagle cofaliśmy zegarek o godzinę i mieliśmy więcej czasu dla siebie. A słońce jakoś tak nie chciało zajść. 🙂 No ale czas sielanki się skończył i jak to mówią nic nie ma za darmo – trzeba było zapłacić. I to całym dniem. “Praw fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan głąb” jak mawiał pewien praktyk (kto wie który?).

Dzielny samolocik Wystartowaliśmy grzecznie 8 go października w czwartek o 6 rano z Polinezji Francuskiej lotem Air Thaiti Nui 101 na Fidżi (z przesiadką w Auckland). Po drodze tak mniej więcej koło 11 (nadal przypominam: w czwartek) naszego polinezyjskiego jeszcze czasu (gdy już byliśmy dobrze po śniadanku, po małym piwku na smaka i po jednym zajmującym filmie) pilot oświadczył, że przekraczamy linię zmiany daty. Samolotem zatrzęsło, maszyna nagle przyspieszyła i wpadła w tunel pełen kolorowych świateł. Gdy spojrzeliśmy za okno zobaczyliśmy ciemne, kotłujące się chmury i setki latających zegarów od małych naręcznych do takich wielkich z wahadłem – wszystkie bimbały i kręciły wskazówkami jak szalone do przodu. Niestety nie zdążyłem zrobić zdjęcia, bo trwało to tylko parę chwil (linia zmiany daty nie jest szeroka – wystarczy przekonać się na jakimkolwiek globusie) i samolot wypadł na słoneczne niebo z dźwiękiem przypominającym wyskakujący korek od szampana. “Jest piątek, 9 października, godzina 11 rano” oświadczył pilot. Wśród nie znających tematu wywołało to niemałe poruszenie i już chcieli pilota przez okno wyrzucać, że im zabrał jeden dzień z wakacji. Najbardziej zdenerwował się Bernaś, bo urwało mu czwartek (a nasze dzieci mają w czwartki “słodki dzień” i tylko wtedy jadają słodycze). Na szczęście atrakcyjna, polinezyjska stewardesa podała wszystkim po cukierku na uspokojenie. My zaś siłą rzeczy przesunęliśmy “słodki dzień” na piątek. 🙂

Tak więc finalnie: byliśmy z czasem za wami, czyli jak wy kładliście się w czwartek spać, to my dopiero w czwartek wstawaliśmy. Teraz zaś jesteśmy przed wami, czyli jak my w czwartek kładziemy się spać, to wy wstajecie. Różnicę czasu mamy obecnie 10 godzin (jesteśmy już na wyspach Fidżi), ale do przodu (do waszego czasu dodajecie 10), zaś wcześniej mieliśmy 12 do tyłu. Zmieni się to, jak się przestawicie na czas zimowy, albo jak my zaczniemy zbliżać się do was coraz bardziej. A! No i jeszcze dla odmiany u nas jest teraz wiosna i zaraz będzie gorące południowe lato (kto wie, dlaczego lato na półkuli południowej jest gorętsze?), a u was zdaje się plucha, zawieja i błotko, oj oj. 😉

Harcerskie pozdrowienia z półkuli południowej!

PS. Bogata galeria z Polinezji Francuskiej jest już na stronie.

PS-2. Jak na razie Fidżi jest świetne i bardzo nam się podoba! Będą dalsze relacje i zdjęcia! Bądźcie czujni.


Polinezyjskie refleksje

5 października 2009

Po przebywaniu 2 miesiące w USA z “własnym” autem i kupą gratów musieliśmy się przesiąść do publicznego środka komunikacji. Oj było ciężko! Do Polski popłynęły drogą morską dwie spore paczki – największa jak na razie nasza wysyłka do ojczyzny – a do kubła mnóstwo niepotrzebnych rzeczy.

Kapela na lotnisku Faa na Tahiti o godzinie 4 nad ranemOdchudzeni i przebrani w krótkie spodenki wsiedliśmy do samolotu linii lotniczych Air Thaiti Nui, gdzie popijając soczek z ananasa i oglądając kulturalnie filmy (leciał Terminator 4, więc kultura była w pełni) spędziliśmy praktycznie całą noc. Na Thaiti powitały nas miłe panie w ślicznych sukienkach rozdając kwiateczki wkładane za ucho oraz wesoła kapela grająca na ukulele (choć czas lokalny był niekorzystny – 4 nad ranem). Zaczynało być egzotycznie. Potem przedostaliśmy się autobusem do centrum Papeete (stolicy Polinezji Francuskiej), gdzie zaspani mieszkańcy rozkładali straganiki i sennym krokiem ruszali w kierunku sklepów z pieczywem. Ruszyliśmy i my – okazało się, że przymiotnik “francuska” w nazwie Polinezji jest dołożony nie bez kozery. Bagietki i ser smakują bowiem tak, jak trzeba – są świeże, chrupiące i pachnące.

Podmorski widoczek przy naszej plaży Po dotarciu promem na wyspę Mo’orea okazało się, że w całym ośrodku jest tylko kilkanaście osób i generalnie atmosfera jakaś taka leniwa. Cóż – wiosna robi swoje. Sezon już minął, turystów mało, a pogoda taka sobie. Nie to, żebyśmy narzekali :-), ale jakoś tak chłodnawo tutaj. Morze śliczne, rybki pływają, ale woda za ciepła nie jest. Oczywiście nic to dla nas. Z maską i rurką siedzimy w wodzie sporo, ale jak się wystawia głowę na zewnątrz, to dreszczyk chłodu przechodzi. Wieje bowiem cały czas chłody wiatr od strony oceanu. Oczywiście nic sobie z tego nie robimy i odpoczywamy nic nie robiąc. To znaczy kąpiąc się, czytając książki i przewodniki, pichcąc sobie jakieś żarcie i doglądając wspólnie lub na zmianę dzieci, które w najlepsze kopią w piasku głęboką dziurę aż do ojczyzny.

Galeria w przygotowaniu – cierpliwości! Galeria już jest, zapraszamy!


American road trip

10 sierpnia 2009

No i dotarliśmy. Po pierwsze zakończyliśmy dwa duże etapy naszej podróży, czyli Amerykę Środkową i Południową (zapraszamy do przerobionych galerii). Po drugie zaczynamy kraje anglojęzyczne, a kończymy z hiszpańskim (po ponad 3 miesiącach trochę już łapiemy). Po trzecie zaczynamy road trip przez USA, czyli jedziemy z Florydy do Kalifornii. Wypożyczamy znowu auto – tam razem na prawie dwa miesiące – i z podróżników autobusowo-plecakowych zmieniamy się w z rodzinę samochodowo-campingową. Chcemy bowiem zaliczyć sporo parków narodowych w Stanach – a nie ma to jak spanie w namiocie pod gwiazdami w odludnym miejscu Dzikiego Zachodu!

Siedziba legendarnego sprzedawcy używanych aut Co do samochodu, to jednak wypożyczamy. Pierwszy pomysł polegał na zakupie auta na Florydzie i sprzedaniu w Kalifornii lub nawet wysłaniu go do Polski. Jednak po pierwsze dolar już mniej korzystny, a po drugie biurokracja amerykańska okazała się mało sprzyjająca takim jak my. Można oczywiście auto kupić nawet nie mając adresu zamieszkania w USA (to tacy, jak my), choć jest z tym trochę zachodu (rejestracja, dowód własności itp). Trudniej jednak sprzedać – szczególnie w takich czasach. Trzeba też pokonać kultową postać amerykańską – sprzedawcę używanych aut. Podobno to wyzwanie samo w sobie! Trudniej też ubezpieczyć się (w USA obowiązkowe ubezpieczenie typu OC dotyczy kierowcy, a nie samochodu), choć można to zrobić podając adres znajomych. Tyle, że według przeliczników tabelarycznych ląduje się wówczas razem z największymi przestępcami drogowymi Ameryki – firma ubezpieczeniowa nie ma bowiem jak zbadać naszego statusu dobrego kierowcy. Dodatkowo proces kupowania i rejestrowania auta trwałby kilka dni, a potem trzeba by zarezerwować co najmniej tydzień na sprzedaż. Uznaliśmy więc, że gra nie warta świeczki i wypożyczamy. Finansowo pewnie wyjdzie na to samo, a czas mamy dla siebie.

Wyszukiwanie najkorzystniejszej oferty przy tak długim okresie oraz przy przejeździe z jednego wybrzeża na drugie to zabawa warta kilku dni spędzonych przy komputerze. Ja swoje rozeznanie i pierwszą rezerwację w Budget robiłem już kilka miesięcy przed wyjazdem z kraju, ale nie zaprzestałem szukania czegoś lepszego nawet w trakcie podróży.

Nasz dom przez najbliższe 2 miesiaceKorzystałem z portali typu Orbitz do grupowego przeglądania ofert, a potem zawsze szedłem bezpośrednio na stronę konkretnej firmy. Służę informacją, że (sztuczka 1) mniejsze wypożyczalnie w takiej sytuacji nie mają szans! Zupełnie inaczej niż w Europie, czy Ameryce Środkowej, gdzie małe, lokalne wypożyczalnie są zwykle tańsze od sieciowych. W USA jest również sporo tańszych firm, łącznie z takimi, które wypożyczają auta …hmm…  bardzo używane, ale przy naszej opcji oddania samochodu w innym miejscu najtańszy okazał się (o dziwo!) Hertz (i jeszcze miał tańsze ubezpieczenie przy dłuższym wynajmie). Dodatkowo (sztuczka 2) skorzystałem ze zniżkowych kodów zakupionych na eBay i udało się obniżyć taryfę o kolejne kilkaset dolarów. Wiem, brzmi to egzotycznie, ale gość, z którym korespondowałem wyraźnie zna się na rzeczy i potrafi obniżyć cenę wynajmu. Serdecznie polecam dla wypożyczających auta w USA. Kody zadziałały jak złoto. Po trzecie (sztuczka 3) pożyczałem poza lotniskiem! To bardzo ważna podpowiedź, bo wypożyczalnie lotniskowe doliczają opłaty lotniskowe, a przy tak długim wynajmie sumuje się to do konkretnej wartości. Wystarczyło podjechać pociągiem podmiejskim z lotniska do centrum Miami, aby obniżyć wynajem o kilkaset dolarów! Ja wybrałem nawet jeszcze dalszą wypożyczalnię, bo musieliśmy i tak odebrać paczki od Ewy. Co do rodzaju auta to standard. Żadne SUV z napędem na 4 koła! Szkoda pieniędzy, bo w USA i tak wszędzie da się podjechać po asfaltowej drodze, a po kompletnych bezdrożach i tak wypożyczalnie nie pozwalają jeździć. Skupiłem się na autach osobowych i zamówiłem kategorię compact, czyli “Ford Focus or similar”. W efekcie, dzięki bardzo uprzejmemu kierownikowi Hertza w Delray Beach (Thank you Franz!) otrzymałem roczną Hondę Accord, którą właśnie rozpoczynamy naszą przygodę.

Dla chcących pożyczyć na dłużej RV, czyli po naszemu dom na kółkach, camper lub wohnmobil (bardzo popularny tu środek lokomocji), ważna będzie informacja, że najtańszy sposób to przywieźć promem swój pojazd z Europy na wschodnie wybrzeże USA (koszt nieco ponad 1000 USD) i korzystać z europejskiego ubezpieczenia. Wynajem w USA (przy dłuższych okresach) jest bowiem dość drogi. W Peru spotkaliśmy francuską rodzinę, która jeździła wielkim, topornym Renault na francuskich numerach. Zamierzają objechać cały świat w ciągu trzech lat. Wszystko w swoim camperze przewiezionym promem z Francji do Buenos Aires! Obok nas w tej też chwili stoi duży, niemiecki wohnmobil z Düsseldorfu. Tak więc w ten sposób też można!

Ewa pomogła nam bardzo – gromadziła wszystkie przesyłki zamawiane wcześniej ze sklepów internetowych, eBay lub z Polski. Wszystko dotarło na czas i czekało grzecznie. Jak to miło uzupełnić sprzęt i dostać tak zwaną świeżą prasę z ojczyzny! 🙂 Bardzo Ewie dziękujemy – również Tomkowi, Gabi, Ciuncie, Wioli, no i oczywiście mojej wspaniałej mamie, która robiła jeszcze ostatnie sprawunki (Isia dorwała się do polskich książek i cały czas czyta)!

Planowany road trip przez USATeraz przed nami kilkanaście stanów, 56 dni i około 10 tysięcy km do przejechania! Obok wstępnie i zgrubnie planowana trasa. Podkreślam, że planowana, bo jak to w takiej podróży wszystko może się zmienić. A trasa w szczególności! Może też i wy coś nam zasugerujecie, bo w końcu mamy trochę czytelników znających USA! Planujemy generalnie przejazd południem Stanów na południowy-zachód i tam buszowanie po okolicach i po parkach narodowych. Zaczęliśmy od Florydy – Miami, park Everglades, plaże i przylądek Canaveral (relacje i zdjęcia już wkrótce), potem będzie południe Stanów z Nowym Orleanem, raczej szybki przejazd przez Texas, Nowy Meksyk oraz Roswell i może wizyta w muzeum UFO, potem pustynie i klimaty Dzikiego Zachodu, podobnie Arizona (rezerwaty Indian koniecznie), powrót przez Nowy Meksyk (przez Santa Fe) bardziej na północ przez Góry Skaliste do Mesa Verde i Arches. Pierwotna wersja zakładała 1000 km (jedynie 🙂 ) skok na północ do Grand Teton i parku Yellowstone, ale prawdopodobnie zostaniemy na południu, a te dwa piękne parki odwiedzimy kolejnym razem. Później planujemy jeszcze Grand Canyon, Death Valley, Sequoia National Park i na koniec Kalifornię, czyli Yosemite National Park, San Francisco, Joshua Tree National Park i może na deser San Diego. Wylatujemy dalej drugiego października z Los Angeles!


O czterech takich, co zdobyli Machu Picchu

23 lipca 2009

Machu Picchu ujęcie klasyczne Tym razem będzie bardziej przyziemnie, bo ani nas nic nie chciało zjeść, ani nie skakaliśmy w przepaść. Po prostu pojechaliśmy zwiedzić Machu Picchu. A ponieważ ta operacja jest logistycznie skomplikowana, a z drugiej strony parę osób być może będzie się tam wybierać, to pomyśleliśmy, że mały poradnik się przyda.

Machu Picchu, czyli świetnie zachowane miasto Inków położone w pięknej górskiej scenerii, to najważniejsza atrakcja turystyczna Peru – i chyba nawet całej Ameryki Południowej. Nie można tu nie przyjechać i dlatego walą tu tłumy turystów. Zarówno nisko, jak i wysokobudżetowych. Ponieważ jednak miasto jest głęboko w górach, to dostęp nie jest taki prosty. Machu Picchu położone jest w świętej dolinie Inków niedaleko Cuzco – dużego, pełnego turystów miasta. W Cuzco (wysokość 3300 m n.p.m.) wszystko zaczyna i wszystko kończy. Najpierw jednak trzeba się tu dostać: albo autobusem, albo samolotem (jest tu bowiem normalne lotnisko obsługujące loty z Limy). Autobusem z Nazca to 14 godzin jazdy. Z Limy jakieś 22 godziny. O jechaniu samochodem nawet nie wspominam, bo choć teoretycznie możliwe, to jest to generalnie odradzane. Droga z Nazca do Cusco wiedzie przez spore góry i miejscami jest dość wyboista.

Machu Picchu z satelity Gdy już jesteśmy w Cusco, mamy następującą sytuację: Machu Picchu położone jest na wzgórzu nad doliną rzeki Urubamba około 100 km na zachód od Cusco. Wiedzie tam tylko linia kolejowa. Nie ma drogi. Można więc tam tylko dojechać pociągiem, lub dojść na piechotę pokonując Inka Trail (teoretycznie można też dolecieć helikopterem z Cusco, ale to jest opcja dla bardzo, bardzo bogatych turystów). Asfaltowa droga prowadzi najbliżej do wioski Ollantaytambo około 30 km od Machu Picchu. Wykorzystując takie geograficzne położenie, PeruRail (peruwiańska kolej państwowa, czyli ichnie PKP) działa jak prawdziwy monopolista: dyktuje wysokie ceny na jedyny możliwy środek transportu (od najtańszych za 31 USD do najdroższych za 334 USD – w jedną stronę). Dodatkowo całą zabawę utrudnia regulacja ilości turystów mogących dziennie wejść na Inka Trail wiodący do Machu Pichu oraz na położony tuż za ruinami Wayna Picchu (z którego są wspaniałe widoki). Jeśli więc chcesz pojechać do Machu Picchu i jednocześnie wejść na Wayna Picchu, musisz być o 6:00 – 6:30 rano w punkcie sprawdzającym bilety. Powoduje to konieczność nocowania w położonej pod samym Machu Picchu (ok. 8 km) wioseczce Machu Picchu Pueblo (dawniej nazywającej się Aguas Calientes) lub w straszliwie drogim, jedynym hotelu tuż przy ruinach (chyba, że idzie się przez Inka Trail i dochodzi na miejsce wcześnie rano). Próbując obejść drogie bilety kolejowe oraz starając się uatrakcyjnić przygodę rozmaite agencje turystyczne w Cusco oferują całą gamę różnego rodzaju wycieczek. Pod koniec kilka z nich opiszę dla ciekawskich, a teraz może bardziej o naszej przygodzie.

Jedzie pociąg z daleka Rozważając wszystkie za i przeciw i chcąc pobyć chwilę w górach wybraliśmy zmodyfikowaną opcję samodzielną. Najpierw kusiła nas (no może głównie mnie) opcja Machu Picchu by Bike czasem zwana też Inka Jungle Trail (patrz niżej) z kilkugodzinnym zjazdem z górki na pazurki (podobno piękne widoki), ale specjalnych rowerów dla dzieci nie mieli (choć te dla dorosłych wyglądały na bardzo wypasione), a zniżki też nie chcieli dać. Po rzuceniu okiem na stan portfela oraz minę niektórych z 4B patrzących na rowery (co za podłe insynuacje!) wybraliśmy więc opcję bakpackersko-tradycyjną. I słusznie, bo ceny dla dzieci okazały się być korzystne, a jak zawsze na efekcie skali wygrywamy. Poruszaliśmy się powoli przemieszczając się w tamtą stronę tylko o jedną miejscowość na dzień, ale za to mogliśmy wypocząć i pospacerować po uroczych turystycznych wioseczkach. Najpierw nocowaliśmy więc w Ollantaytambo, a potem pojechaliśmy pociągiem dalej. Na stacji spotkaliśmy sympatyczną rodzinę z Poznania z 9-letnią córeczką (pozdrawiamy serdecznie!), więc w Machu Picchu Pueblo nasze dzieci miały wreszcie polskie towarzystwo. Zabawy i pogadanki trwały do wczesnego wieczora. Potem trzeba było położyć się spać, aby stać przed wschodem słońca. Do samych ruin Machu Picchu dotarliśmy więc trzeciego dnia wcześnie rano (konkretnie to pół godziny przed otwarciem, czyli około 5:30), bo tylko dzięki temu mogliśmy dostać pozwolenie wejścia na Wayna Picchu. Przed nami w kolejce było już i tak ponad 150 osób, a dziennie wpuszczają tylko 400. Nie ma szans dostać się na ten szlak wstając …hmm … normalnie, czyli na przykład o ósmej.

Turystów więcej niż kamieni Machu Picchu jest naprawdę piękne. Widoki są wspaniałe, bo sceneria gór (na horyzoncie ośnieżone szczyty), wokół wysokogórska dżungla (ruiny znajdują się na wysokości około 2400 m n.p.m.) a przed tobą dziwnym trafem odnalezione, zapomniane miasto Inków. Cusco, stolicę Inków, splądrowali i przebudowali Hiszpanie (widzieliśmy stare mury świątyni słońca oczyszczone ze złotych figur i z “obudowane” klasztorem), ale Machu Picchu nigdy nie znaleźli. Dopiero w 1911 roku zupełnie przypadkiem odkryte ruiny okazały się archeologicznym skarbem i – co by nie mówić – turystyczną żyłą złota dla Peru. Naprawdę fajne jest też to, że aby się tam dostać, trzeba się wysilić. I nawet jeśli się jest turystą bogatym i kupuje przejazd pociągiem Vistadome, gdzie eleganccy kelnerzy częstują pisco sour, to i tak jest to jakaś forma wyprawy. Katedrę w Cusco można zwiedzić zaraz po wyjściu z hotelu i jeszcze zdążyć zjeść pieczoną świnkę morską na lunch – na Machu Picchu trzeba poświęcić co najmniej cały dzień. W pół dnia jest naprawdę ciężko. W zasadzie mało kto tak robi (prócz bogatych turystów) i większość zapisuje się na różnego rodzaju wycieczki opisane niżej – tak więc trzeba poświęcić co najmniej cały dzień, a najlepiej dwa. My poświęciliśmy w sumie prawie cztery.

Państwowa a jaka ładna Dostanie się z dołu na górę na pieszo zamiast autobusem (7 USD od głowy), też dostarcza miłych wrażeń (nawet, jak się niesie syna na barana), bo jednak człowiek czuje, że samodzielnie doszedł (a do pokonania jest 400 m stromego podejścia po schodach). Szczególnie rano po ciemku. 🙂 Samo miasto jest naprawdę duże i strasznie skomplikowane. Włazi się wciąż w górę i w dół. Można spokojnie spędzić tam cały dzień, a kilka godzin to minimum. Wszystko jest świetnie przygotowane i utrzymane. Każdy dostaje mapkę z zaznaczonymi najważniejszymi miejscami, a przy wejściu czekają gotowi do pomocy przewodnicy, którzy wyjaśniają znaczenie świętych kamieni, świątyń i budynków. Mamy tam obserwatorium i kalendarz astralny, ołtarze ofiarne, świątynie, więzienia, domy mieszkalne, pałac króla oraz rozległe tarasy, na których niegdyś uprawiano różne rośliny, a teraz pasą się tam państwowe i bardzo fotogeniczne lamy. Miejsc do robienia ślicznych fotek jest zresztą sporo, łącznie z najbardziej charakterystycznym widokiem z tarasu koło budki strażnika – zaraz za końcem Inka Trail i oficjalną, starą bramą do miasta. Przy okazji aż człowiek przysiada widząc, że Inkowie właśnie tędy się do miasta dostawali. To tak, jakbyśmy do takiego Wrocławia mogli się dostać tylko wąskimi schodkami przez przełęcz górską na wysokości ponad 2500 metrów.

Z Machu Picchu zeszliśmy dopiero koło 16-tej i od razu zalegliśmy w łóżkach. Mówiąc krótko ani ręką, ani nogą. Leżąc tak tu właśnie pod gruszą na dowolnie wybranym boku przygotowujemy ten opis oraz przerabiamy zdjęcia do sporej galerii – serdecznie zapraszamy!

Na koniec, dla zainteresowanych poniżej kilka opcji dostania się do ruin. Stan na lipiec 2009.

W kategorii wycieczek zorganizowanych mamy przynajmniej:

  1. Inka Trail, czyli najbardziej znany i najbardziej spektakularny sposób, który polega na kilkudniowym trekkingu po górach (wraz z pokonaniem najwyższej przełęczy na 4200 m n.p.m.) szlakiem Inków, czyli starą drogą wykutą w skałach. Na trasie są miejsca kempingowe, ale iść można praktycznie tylko z przewodnikiem, w wyznaczonych grupach, a ilość osób jest limitowana. W sezonie jest tam i tak tłok. Cena ok 250 USD.
  2. Inka Jungle Trail Inka Jungle Trail, czyli dojechanie busem do wioski Santa Maria i dalej trekking z grupą wzdłuż rzeki około 8h do elektrowni wodnej za Machu Picchu Pueblo (dochodzimy więc od drugiej strony), tam spanie, a potem około 6h do samego Machu Picchu. Wycieczka zawiera 2 lub 3 noclegi w hostelach. Inna wersja lub inna nazwa to Machu Picchu by Bike, czyli podobnie jak wyżej, tylko pierwszy odcinek pokonujemy podjeżdżając z Cusco busem wyładowanym wypasionymi rowerami górskimi na ponad 4300 m n.p.m. i stamtąd w ciągu 5-6 godzin zjeżdżamy drogą w dół do Santa Maria. Brzmi nieźle, prawda? 😉 Cena około 170 USD.
  3. Machu Picchu by Train, czyli zwykła wycieczka pociągiem, ale zorganizowana przez agencję turystyczną. Bus z Cusco do Ollantaytambo pod sam dworzec, pociąg, spanie w Machu Picchu Pueblo, zwiedzanie i powrót tą samą drogą. W zestawie przewodnik i jedzenie. Cena około 180 USD.
  4. Machu Picchu by Car, czyli ile się da samochodem na końcu po strasznie dziurawej drodze przez Ollantaytambo i Santa Maria (dokładnie to podobno są w stanie dojechać niemal do hydroelektrowni), potem około 5-6 godzin na piechotę i nocleg w Machu Picchu Pueblo. Z rana spacerek do ruin. Przy tej opcji w samych ruinach jednak ma się tylko kilka godzin czasu, bo trzeba wracać. Cena około 100 USD.

W kategorii akcji samodzielnych jest możliwe:

  1. Pojechanie pociągiem Vistadome (ze szklanymi oknami w dachu) z Cusco do Machu Picchu, kupienie biletu, zwiedzenie i powrót. Wszystko można zrobić w ciągu jednego dnia, ale jest to dość droga impreza (co najmniej 200 USD na głowę).
  2. dojechanie do Ollantaytambo busem z Cusco (2,5 h z przesiadką), pojechanie pociągiem Backpacker do Machu Picchu (z Ollayantambo jeździ tańszy pociąg z mniejszymi oknami) i dalej jak wyżej. To jest bardzo trudne w ciągu jednego dnia, więc zaleca się zanocowanie (ok. 130 USD na głowę).
  3. dojechanie busem do Ollantaytambo lub nawet dalej (kilkanaście kilometrów dalej szutrową drogą) i pójście na piechotę do Machu Picchu Pueblo. Dalej jak wyżej, ale tego nie da się na 100% zrobić w jeden dzień, więc co najmniej jeden nocleg wypada wziąć. Cena co najmniej 65 USD na głowę.
  4. dojechanie busem do Santa Maria i trekking wzdłuż rzeki około 8h do elektrowni wodnej za Machu Picchu Pueblo (dochodzimy więc od drugiej strony), a potem około 6h do samego Machu Picchu. Tu też potrzebne są ze 2 noclegi i generalnie podobno bez lokalnego przewodnika trudniej. Cena co najmniej 65 USD.
  5. Różne mutacje Inka Trail, które polegają na samodzielnym pokonaniu kawałka szlaku lub różnych szlaków alternatywnych. Aby to zrobić potrzebne są i tak pozwolenia, sprzęt, zapasy jedzenia na kilka dni oraz najczęściej podjechanie pociągiem na start, więc nie wiem, czy ma to sens samodzielnie – może lepiej zrobić cały Inka Trail.  Cena bliżej nie znana.

Wszystkie powyższe ceny zawierają przejazdy, noclegi, wstęp do samych ruin oraz jedzenie w niedrogiej knajpce i są przeliczone na jedną dorosłą osobę. Ceny wersji samodzielnych liczyłem samodzielnie, wiec proszę się nie przyczepiać :-). A i jeszcze na koniec o dzieciach: do 8 lat mają wstęp za darmo, a do 15 płacą połowę ceny. Na pociąg dostają zniżkę 50%. Na wycieczki zorganizowane najczęściej nie dostają zniżki, lub ewentualnie 10-15%.