Po przebywaniu 2 miesiące w USA z “własnym” autem i kupą gratów musieliśmy się przesiąść do publicznego środka komunikacji. Oj było ciężko! Do Polski popłynęły drogą morską dwie spore paczki – największa jak na razie nasza wysyłka do ojczyzny – a do kubła mnóstwo niepotrzebnych rzeczy.
Odchudzeni i przebrani w krótkie spodenki wsiedliśmy do samolotu linii lotniczych Air Thaiti Nui, gdzie popijając soczek z ananasa i oglądając kulturalnie filmy (leciał Terminator 4, więc kultura była w pełni) spędziliśmy praktycznie całą noc. Na Thaiti powitały nas miłe panie w ślicznych sukienkach rozdając kwiateczki wkładane za ucho oraz wesoła kapela grająca na ukulele (choć czas lokalny był niekorzystny – 4 nad ranem). Zaczynało być egzotycznie. Potem przedostaliśmy się autobusem do centrum Papeete (stolicy Polinezji Francuskiej), gdzie zaspani mieszkańcy rozkładali straganiki i sennym krokiem ruszali w kierunku sklepów z pieczywem. Ruszyliśmy i my – okazało się, że przymiotnik “francuska” w nazwie Polinezji jest dołożony nie bez kozery. Bagietki i ser smakują bowiem tak, jak trzeba – są świeże, chrupiące i pachnące.
Po dotarciu promem na wyspę Mo’orea okazało się, że w całym ośrodku jest tylko kilkanaście osób i generalnie atmosfera jakaś taka leniwa. Cóż – wiosna robi swoje. Sezon już minął, turystów mało, a pogoda taka sobie. Nie to, żebyśmy narzekali :-), ale jakoś tak chłodnawo tutaj. Morze śliczne, rybki pływają, ale woda za ciepła nie jest. Oczywiście nic to dla nas. Z maską i rurką siedzimy w wodzie sporo, ale jak się wystawia głowę na zewnątrz, to dreszczyk chłodu przechodzi. Wieje bowiem cały czas chłody wiatr od strony oceanu. Oczywiście nic sobie z tego nie robimy i odpoczywamy nic nie robiąc. To znaczy kąpiąc się, czytając książki i przewodniki, pichcąc sobie jakieś żarcie i doglądając wspólnie lub na zmianę dzieci, które w najlepsze kopią w piasku głęboką dziurę aż do ojczyzny.
Galeria w przygotowaniu – cierpliwości! Galeria już jest, zapraszamy!