Kącik łasucha – Cuzco

25 lipca 2009

PrzedKontynuując tak emocjonujący wątek “jeść czy nie jeść – oto jest pytanie” pragniemy donieść, że skuszeni egzotyką i, przyznajemy, rozochoceni potencjalnymi reakcjami 😉 zaplanowaliśmy i z premedytacją dokonaliśmy degustacji andyjskiego specjału, czyli świnki morskiej. Jak już szaleć, to szaleć więc postanowiliśmy spróbować jeszcze alpaki, co wydało nam się już troszkę mniej kontrowersyjne, choć wciąż wystarczająco pociągające. Od razu aby ustawić całość we właściwych barwach informujemy, że świnka morska była udomowiona w Andach kilka tysięcy lat temu właśnie ze względu na mięso. W Ekwadorze i w Peru kilkukrotnie widzieliśmy świnki morskie biegające wokół wiejskich chatek, podobnie jak u nas biegają kurczaki – należy je więc uważać za gatunek udomowiony, nie zagrożony oraz stanowiący ciekawy element andyjskiej kultury.

Ostatnia wieczerza - wersja peruwiańskaMamy też niezbite dowody z nieco mniej przyziemnych sfer: W Cuzco oraz  w Limie znajdują się dwa podobne nieco do siebie obrazy namalowane w XVII w. przez miejscowych artystów. Oba to “Ostatnia Wieczerza” – w roli pierwszoplanowej pieczona świnka morska ułożona na talerzu z bezbronnie sterczącymi ku niebo nóżkami. Obok na stole znajdują się inne podstawowe produkty kuchni andyjskiej czyli ostra papryka i andyjski ser.  Funkcja kulinarna była więc funkcją pierwotną i dopiero po podboju Ameryki przywieziono świnki do Europy, gdzie rozpoczęły swoją karierę jako przytulanki i ulubienice elegantek. To chyba tyle gwoli wyjaśnień i usprawiedliwień.

Świnki jada się i w Ekwadorze i w Peru w różnych formach: potrawek, zupek i saute, a także jako dodatek do pizzy (to jest dopiero fusion przez duże F :-)) ale to właśnie w Cuzco zrobiono ze świnki danie sztandarowe. Konkretnie mówiąc ze świnki pieczonej. Grzecznie więc czekaliśmy aż do Cuzco, żeby tego smakołyku spróbować, choć nasłuchaliśmy się o nim już w Ekwadorze.

Kuchnia fusion ;-)Nasze drogie dzieci okazały się być elastyczne kulturowo i szykowały się już do tego wydarzenia z zapałem ćwicząc okrzyki “cuy! cuy!” (tak tutaj mówi się na świnkę morską) za każdym razem, kiedy mijaliśmy restaurację z tym sympatycznym ssakiem figurującym w menu. Nie pozostawiały żadnych wątpliwości, czego szukamy. W końcu wybraliśmy restaurację i zamówiliśmy świnkę z klasycznym dodatkiem – z nadziewaną papryką chili i pieczonymi ziemniakami. Jakoś nie doczytałam i z rozpędu zamówiłam suflet z papryki także na przystawkę, ale na szczęście jest to jedno z moich ulubionych dań i do tego okazało się rewelacyjne.

Na przystawki czekaliśmy dość długo i już zaczęliśmy żartować, że kucharz na pewno biega po podwórku za nieszczęsnym gryzoniem, a z resztą czeka dla niepoznaki, kiedy dzieciaki otrzymały swoje nadziewane ziemniaczki (uaktualnienie: nazwa hiszpańska: papa rellena), a ja suflet, a właściwie paprykę z sufletem. Suflet był delikatny, puszysty i lekko słodki  – przed zapieczeniem oblano nim żółtą paprykę wypełnioną mięsem wołowym z dodatkiem słodkich, ciemnobrązowych, rodzynków królewskich, co podkreślało wyrazisty smak chili (uaktualnienie: nazwa hiszpańska nadziewanej w ten sposób papryki to aji amarillo). Jednym słowem pycha. Dzieciakowe ziemniaczki też były smakowite i do tego jeszcze tak słusznych rozmiarów, że mogły by uznane za danie samodzielne. W dobrych humorach więc oczekiwaliśmy na kolejne rozkosze podniebienia, którymi miały być alpaka, kurczak w sosie z orzeszków ziemnych (uaktualnienie: nazwa hiszpańska: aji de gallina, sos z orzechów pekan, nie ziemnych) oraz gwóźdź programu, czyli pieczona świnka morska. Następne wjechały dwa wielkie kawałki alpaki z grilla z dodatkami. Błażej pochłonął je w całości nam pozostawiając jedynie małe kawałeczki do spróbowania. Mięso było smaczne, twardawe, zbliżone nieco smakiem do schabu, ale ciemniejsze.

Suflet z papryką nadziewaną Papa rellena czyli ziemniak nadziewany
   
Grillowana alpaca Kurczak w sosie z orzeszków ziemnych

Jak się spróbuje takiego specjału i pochodzi nieco po sklepach z pamiątkami, gdzie można kupić wyroby z alpaki – miękkie, ciepłe i praktyczne to nie należy się dziwić, że to zwierzę jest hodowane w Andach właśnie dla wełny i mięsa. Świnie (nie świnki ;-)) są z tego punktu widzenia dużo mniej praktyczne, bo chociaż mięso smaczne, to wełny ani odrobinki. Kurczak w sosie z orzeszków ziemnych nie zaskakiwał, orzeszki wyczuwało się ledwo ledwo, ale smak był bardzo delikatny, mięso mięciutkie, a całość świetnie komponowała się z ryżem. Jednym słowem wybór trafiony i dzieci zajadały z apetytem.

I po...Kiedy kelner wniósł najważniejsze danie tego wieczoru wszyscy byliśmy mile zaskoczeni. Od razu widać było, że to gryzoń słusznych rozmiarów – wrażenie zwiększała jeszcze papryka z odrobiną zielonego wiechcia stercząca mu przekornie z pyszczka. Kelner przewidująco przyniósł nam świnkę w całości, a następnie, jak już nasyciliśmy się jej widokiem, pokroił ją zręcznie na kawałki doradzając jedzenie ręką, nie sztućcami. Poszliśmy więc za jego radą. Mięsa na drobnych kostkach było niewiele, co było błogosławieństwem, bo choć delikatne i miękkie to nie było specjalnie smaczne – nie dane nam będzie sprawdzenie, czy to za przyczyną braku umiejętności szefa kuchni (suflet temu przeczy), czy też z racji swoich naturalnych cech. W wielu źródłach opisuje się smak i aromat świnki jako coś pomiędzy królikiem, a kuropatwą – za królikiem przepadam, smaku kuropatwy nie pamiętam. Jak dla nas, to świnka smakowała trochę podobnie do kurczaka. Wrażenie psuło jednak coś innego. Świnka zalatywała makrelą. I do tego jeszcze wędzoną. Nareszcie więc wyjaśniło się, dlaczego morska. Dlaczego świnka, nawet po skonsumowaniu nie wiemy.


O czterech takich, co zdobyli Machu Picchu

23 lipca 2009

Machu Picchu ujęcie klasyczne Tym razem będzie bardziej przyziemnie, bo ani nas nic nie chciało zjeść, ani nie skakaliśmy w przepaść. Po prostu pojechaliśmy zwiedzić Machu Picchu. A ponieważ ta operacja jest logistycznie skomplikowana, a z drugiej strony parę osób być może będzie się tam wybierać, to pomyśleliśmy, że mały poradnik się przyda.

Machu Picchu, czyli świetnie zachowane miasto Inków położone w pięknej górskiej scenerii, to najważniejsza atrakcja turystyczna Peru – i chyba nawet całej Ameryki Południowej. Nie można tu nie przyjechać i dlatego walą tu tłumy turystów. Zarówno nisko, jak i wysokobudżetowych. Ponieważ jednak miasto jest głęboko w górach, to dostęp nie jest taki prosty. Machu Picchu położone jest w świętej dolinie Inków niedaleko Cuzco – dużego, pełnego turystów miasta. W Cuzco (wysokość 3300 m n.p.m.) wszystko zaczyna i wszystko kończy. Najpierw jednak trzeba się tu dostać: albo autobusem, albo samolotem (jest tu bowiem normalne lotnisko obsługujące loty z Limy). Autobusem z Nazca to 14 godzin jazdy. Z Limy jakieś 22 godziny. O jechaniu samochodem nawet nie wspominam, bo choć teoretycznie możliwe, to jest to generalnie odradzane. Droga z Nazca do Cusco wiedzie przez spore góry i miejscami jest dość wyboista.

Machu Picchu z satelity Gdy już jesteśmy w Cusco, mamy następującą sytuację: Machu Picchu położone jest na wzgórzu nad doliną rzeki Urubamba około 100 km na zachód od Cusco. Wiedzie tam tylko linia kolejowa. Nie ma drogi. Można więc tam tylko dojechać pociągiem, lub dojść na piechotę pokonując Inka Trail (teoretycznie można też dolecieć helikopterem z Cusco, ale to jest opcja dla bardzo, bardzo bogatych turystów). Asfaltowa droga prowadzi najbliżej do wioski Ollantaytambo około 30 km od Machu Picchu. Wykorzystując takie geograficzne położenie, PeruRail (peruwiańska kolej państwowa, czyli ichnie PKP) działa jak prawdziwy monopolista: dyktuje wysokie ceny na jedyny możliwy środek transportu (od najtańszych za 31 USD do najdroższych za 334 USD – w jedną stronę). Dodatkowo całą zabawę utrudnia regulacja ilości turystów mogących dziennie wejść na Inka Trail wiodący do Machu Pichu oraz na położony tuż za ruinami Wayna Picchu (z którego są wspaniałe widoki). Jeśli więc chcesz pojechać do Machu Picchu i jednocześnie wejść na Wayna Picchu, musisz być o 6:00 – 6:30 rano w punkcie sprawdzającym bilety. Powoduje to konieczność nocowania w położonej pod samym Machu Picchu (ok. 8 km) wioseczce Machu Picchu Pueblo (dawniej nazywającej się Aguas Calientes) lub w straszliwie drogim, jedynym hotelu tuż przy ruinach (chyba, że idzie się przez Inka Trail i dochodzi na miejsce wcześnie rano). Próbując obejść drogie bilety kolejowe oraz starając się uatrakcyjnić przygodę rozmaite agencje turystyczne w Cusco oferują całą gamę różnego rodzaju wycieczek. Pod koniec kilka z nich opiszę dla ciekawskich, a teraz może bardziej o naszej przygodzie.

Jedzie pociąg z daleka Rozważając wszystkie za i przeciw i chcąc pobyć chwilę w górach wybraliśmy zmodyfikowaną opcję samodzielną. Najpierw kusiła nas (no może głównie mnie) opcja Machu Picchu by Bike czasem zwana też Inka Jungle Trail (patrz niżej) z kilkugodzinnym zjazdem z górki na pazurki (podobno piękne widoki), ale specjalnych rowerów dla dzieci nie mieli (choć te dla dorosłych wyglądały na bardzo wypasione), a zniżki też nie chcieli dać. Po rzuceniu okiem na stan portfela oraz minę niektórych z 4B patrzących na rowery (co za podłe insynuacje!) wybraliśmy więc opcję bakpackersko-tradycyjną. I słusznie, bo ceny dla dzieci okazały się być korzystne, a jak zawsze na efekcie skali wygrywamy. Poruszaliśmy się powoli przemieszczając się w tamtą stronę tylko o jedną miejscowość na dzień, ale za to mogliśmy wypocząć i pospacerować po uroczych turystycznych wioseczkach. Najpierw nocowaliśmy więc w Ollantaytambo, a potem pojechaliśmy pociągiem dalej. Na stacji spotkaliśmy sympatyczną rodzinę z Poznania z 9-letnią córeczką (pozdrawiamy serdecznie!), więc w Machu Picchu Pueblo nasze dzieci miały wreszcie polskie towarzystwo. Zabawy i pogadanki trwały do wczesnego wieczora. Potem trzeba było położyć się spać, aby stać przed wschodem słońca. Do samych ruin Machu Picchu dotarliśmy więc trzeciego dnia wcześnie rano (konkretnie to pół godziny przed otwarciem, czyli około 5:30), bo tylko dzięki temu mogliśmy dostać pozwolenie wejścia na Wayna Picchu. Przed nami w kolejce było już i tak ponad 150 osób, a dziennie wpuszczają tylko 400. Nie ma szans dostać się na ten szlak wstając …hmm … normalnie, czyli na przykład o ósmej.

Turystów więcej niż kamieni Machu Picchu jest naprawdę piękne. Widoki są wspaniałe, bo sceneria gór (na horyzoncie ośnieżone szczyty), wokół wysokogórska dżungla (ruiny znajdują się na wysokości około 2400 m n.p.m.) a przed tobą dziwnym trafem odnalezione, zapomniane miasto Inków. Cusco, stolicę Inków, splądrowali i przebudowali Hiszpanie (widzieliśmy stare mury świątyni słońca oczyszczone ze złotych figur i z “obudowane” klasztorem), ale Machu Picchu nigdy nie znaleźli. Dopiero w 1911 roku zupełnie przypadkiem odkryte ruiny okazały się archeologicznym skarbem i – co by nie mówić – turystyczną żyłą złota dla Peru. Naprawdę fajne jest też to, że aby się tam dostać, trzeba się wysilić. I nawet jeśli się jest turystą bogatym i kupuje przejazd pociągiem Vistadome, gdzie eleganccy kelnerzy częstują pisco sour, to i tak jest to jakaś forma wyprawy. Katedrę w Cusco można zwiedzić zaraz po wyjściu z hotelu i jeszcze zdążyć zjeść pieczoną świnkę morską na lunch – na Machu Picchu trzeba poświęcić co najmniej cały dzień. W pół dnia jest naprawdę ciężko. W zasadzie mało kto tak robi (prócz bogatych turystów) i większość zapisuje się na różnego rodzaju wycieczki opisane niżej – tak więc trzeba poświęcić co najmniej cały dzień, a najlepiej dwa. My poświęciliśmy w sumie prawie cztery.

Państwowa a jaka ładna Dostanie się z dołu na górę na pieszo zamiast autobusem (7 USD od głowy), też dostarcza miłych wrażeń (nawet, jak się niesie syna na barana), bo jednak człowiek czuje, że samodzielnie doszedł (a do pokonania jest 400 m stromego podejścia po schodach). Szczególnie rano po ciemku. 🙂 Samo miasto jest naprawdę duże i strasznie skomplikowane. Włazi się wciąż w górę i w dół. Można spokojnie spędzić tam cały dzień, a kilka godzin to minimum. Wszystko jest świetnie przygotowane i utrzymane. Każdy dostaje mapkę z zaznaczonymi najważniejszymi miejscami, a przy wejściu czekają gotowi do pomocy przewodnicy, którzy wyjaśniają znaczenie świętych kamieni, świątyń i budynków. Mamy tam obserwatorium i kalendarz astralny, ołtarze ofiarne, świątynie, więzienia, domy mieszkalne, pałac króla oraz rozległe tarasy, na których niegdyś uprawiano różne rośliny, a teraz pasą się tam państwowe i bardzo fotogeniczne lamy. Miejsc do robienia ślicznych fotek jest zresztą sporo, łącznie z najbardziej charakterystycznym widokiem z tarasu koło budki strażnika – zaraz za końcem Inka Trail i oficjalną, starą bramą do miasta. Przy okazji aż człowiek przysiada widząc, że Inkowie właśnie tędy się do miasta dostawali. To tak, jakbyśmy do takiego Wrocławia mogli się dostać tylko wąskimi schodkami przez przełęcz górską na wysokości ponad 2500 metrów.

Z Machu Picchu zeszliśmy dopiero koło 16-tej i od razu zalegliśmy w łóżkach. Mówiąc krótko ani ręką, ani nogą. Leżąc tak tu właśnie pod gruszą na dowolnie wybranym boku przygotowujemy ten opis oraz przerabiamy zdjęcia do sporej galerii – serdecznie zapraszamy!

Na koniec, dla zainteresowanych poniżej kilka opcji dostania się do ruin. Stan na lipiec 2009.

W kategorii wycieczek zorganizowanych mamy przynajmniej:

  1. Inka Trail, czyli najbardziej znany i najbardziej spektakularny sposób, który polega na kilkudniowym trekkingu po górach (wraz z pokonaniem najwyższej przełęczy na 4200 m n.p.m.) szlakiem Inków, czyli starą drogą wykutą w skałach. Na trasie są miejsca kempingowe, ale iść można praktycznie tylko z przewodnikiem, w wyznaczonych grupach, a ilość osób jest limitowana. W sezonie jest tam i tak tłok. Cena ok 250 USD.
  2. Inka Jungle Trail Inka Jungle Trail, czyli dojechanie busem do wioski Santa Maria i dalej trekking z grupą wzdłuż rzeki około 8h do elektrowni wodnej za Machu Picchu Pueblo (dochodzimy więc od drugiej strony), tam spanie, a potem około 6h do samego Machu Picchu. Wycieczka zawiera 2 lub 3 noclegi w hostelach. Inna wersja lub inna nazwa to Machu Picchu by Bike, czyli podobnie jak wyżej, tylko pierwszy odcinek pokonujemy podjeżdżając z Cusco busem wyładowanym wypasionymi rowerami górskimi na ponad 4300 m n.p.m. i stamtąd w ciągu 5-6 godzin zjeżdżamy drogą w dół do Santa Maria. Brzmi nieźle, prawda? 😉 Cena około 170 USD.
  3. Machu Picchu by Train, czyli zwykła wycieczka pociągiem, ale zorganizowana przez agencję turystyczną. Bus z Cusco do Ollantaytambo pod sam dworzec, pociąg, spanie w Machu Picchu Pueblo, zwiedzanie i powrót tą samą drogą. W zestawie przewodnik i jedzenie. Cena około 180 USD.
  4. Machu Picchu by Car, czyli ile się da samochodem na końcu po strasznie dziurawej drodze przez Ollantaytambo i Santa Maria (dokładnie to podobno są w stanie dojechać niemal do hydroelektrowni), potem około 5-6 godzin na piechotę i nocleg w Machu Picchu Pueblo. Z rana spacerek do ruin. Przy tej opcji w samych ruinach jednak ma się tylko kilka godzin czasu, bo trzeba wracać. Cena około 100 USD.

W kategorii akcji samodzielnych jest możliwe:

  1. Pojechanie pociągiem Vistadome (ze szklanymi oknami w dachu) z Cusco do Machu Picchu, kupienie biletu, zwiedzenie i powrót. Wszystko można zrobić w ciągu jednego dnia, ale jest to dość droga impreza (co najmniej 200 USD na głowę).
  2. dojechanie do Ollantaytambo busem z Cusco (2,5 h z przesiadką), pojechanie pociągiem Backpacker do Machu Picchu (z Ollayantambo jeździ tańszy pociąg z mniejszymi oknami) i dalej jak wyżej. To jest bardzo trudne w ciągu jednego dnia, więc zaleca się zanocowanie (ok. 130 USD na głowę).
  3. dojechanie busem do Ollantaytambo lub nawet dalej (kilkanaście kilometrów dalej szutrową drogą) i pójście na piechotę do Machu Picchu Pueblo. Dalej jak wyżej, ale tego nie da się na 100% zrobić w jeden dzień, więc co najmniej jeden nocleg wypada wziąć. Cena co najmniej 65 USD na głowę.
  4. dojechanie busem do Santa Maria i trekking wzdłuż rzeki około 8h do elektrowni wodnej za Machu Picchu Pueblo (dochodzimy więc od drugiej strony), a potem około 6h do samego Machu Picchu. Tu też potrzebne są ze 2 noclegi i generalnie podobno bez lokalnego przewodnika trudniej. Cena co najmniej 65 USD.
  5. Różne mutacje Inka Trail, które polegają na samodzielnym pokonaniu kawałka szlaku lub różnych szlaków alternatywnych. Aby to zrobić potrzebne są i tak pozwolenia, sprzęt, zapasy jedzenia na kilka dni oraz najczęściej podjechanie pociągiem na start, więc nie wiem, czy ma to sens samodzielnie – może lepiej zrobić cały Inka Trail.  Cena bliżej nie znana.

Wszystkie powyższe ceny zawierają przejazdy, noclegi, wstęp do samych ruin oraz jedzenie w niedrogiej knajpce i są przeliczone na jedną dorosłą osobę. Ceny wersji samodzielnych liczyłem samodzielnie, wiec proszę się nie przyczepiać :-). A i jeszcze na koniec o dzieciach: do 8 lat mają wstęp za darmo, a do 15 płacą połowę ceny. Na pociąg dostają zniżkę 50%. Na wycieczki zorganizowane najczęściej nie dostają zniżki, lub ewentualnie 10-15%.


Wypisy z dziennika fanki awiacji

16 lipca 2009

Przyjechaliśmy do Nazca z samego rana. O dziewiątej byliśmy w hotelu, a potem poszło już szybko. O dziesiątej już siedzieliśmy w taksówce na lotnisko, o dwunastej w awionetce.

11:45 No dobrze. Awionetka jak awionetka. Mała trochę – 6 miejsc. Będę siedzieć prawie na plecach pilota. Drugiego pilota nie ma, zamiast niego siedzi japoński turysta. Jaki jest plan awaryjny?

11:55 Myślę sobie, żeby napisać mamie, że ją kocham i zrobić zdjęcie pamiątkowe zanim roztrzaskam się na kosmicznym płaskowyżu.

12:00 Zaraz startujemy. Odmawiam Ojcze Nasz i rozważam, czy to jest właśnie to, co ludzie czują przed śmiercią. Pocieszam się, że jakby co, to trzy sekundy i już po nas, bo blisko do ziemi – może nawet nie będzie bolało.

12:05 Wystartowaliśmy i jesteśmy cali – bardzo przyjemna niespodzianka.

Małpka 12:10 Łaaaaaa!!!!! Zakręt!!!!! Widzę ziemię, widzę ziemię! Łaaaaaaaaadne te linie! I jak ich dużo! Łaaaaaaa! Przypomina mi się skok Tarzana na canopy w Kostaryce. Tylko teraz tych skoków jest więcej. Średnio jeden na minutę. Wytrzymałość mam chyba mniejszą.

12:15. Kondor, koliber, pająk i inne zwierzaki na dole. Widać je bardzo wyraźnie – wyrysowane na płaskowyżu, niektóre na zboczach gór. Linii jest mnóstwo: trapezoidy, schodzące się do jednego punktu, fragmenty rysunków nieopisane na poglądowych mapkach. Przecięte z jednej strony Panamericaną, w niektórych miejscach lekko przetarte, w innych bardzo wyraźne. Jak oni to właściwie zrobili? I po co? Pokazują bogom, że trzeba deszczu?

12:18 Żeby lepiej obejrzeć słynne rysunki tańczymy samolotowe woogie-boogie – przechyły to na jedną stronę, to na drugą. Przyznaję, jak pikujemy w dół, to widać je świetnie. Tego typu przyjemności nie są jednak najwyraźniej moją mocną stroną. Z górki macha do mnie astronauta, a może kosmita… Już wie, że zaraz pójdę do nieba… Albo gdzieindziej… A może nie będzie mnie wcale?

Koliber 12:20 Bernaś piszczy i szczebiocze z tyłu, Isia mu wtóruje, Błażej kręci filmik, pstrykam zdjęcia.

12:25 Dmuchnął wiaterek. Żołądek na wysokości mostka, a robimy jeszcze jedno kółko. Poprawiam nerwowo woreczek foliowy.

12:30 Żołądek na wysokości gardła. Pilot pokazuje, że wracamy. Och, jak dobrze!

12:35 Pilot pokazuje, że lądujemy. Patrzę na wprost, przez jego przednią szybę. Gdzie jest lotnisko? Na miłość boską, gdzie jest lotnisko?! Ci z tyłu fuksiarze, tego nie widzą. Ciekawe, jakbym się czuła w kabinie pilota w jumbojecie. Wiedzą, co robią w tych liniach lotniczych.

12:40 Wylądowaliśmy i otrzymaliśmy certyfikaty. Jak dobrze, że podpisane przez pilota – inaczej nigdy bym nie uwierzyła, że przelecieliśmy w maleńkiej awionetce nad płaskowyżem Nazca.

12:45 Mój żołądek dochodzi do siebie.

12:55 Mój żołądek dochodzi do siebie.

13:00 Pan z naszej agencji turystycznej pokazuje mi, że chyba mas o menos (mniej więcej) nie jestem ok. Potakuję niemrawo.

13:30 Zjadłam almuerzo (obiad). Żyję.

Linie były narysowane precyzyjnie, rysunki miały sporo uroku, jakby po całym płaskowyżu malowało je dziecko. Dziecko, które następnie jeszcze je pomazało dość bezwładnie prostymi kreskami. Powstałe na przestrzeni 800 lat powtarzają się także na tutejszej ceramice. Teorii, po co powstały, jest mnóstwo. Może były kalendarzem astralnym, może wskazywały źródła wody, być może były prośbą o deszcz skierowaną do bogów, może wszystko naraz. Podobno ludzie Nazca chodzili po nich modląc się o zesłanie deszczu na pustynię, na której mieszkali. Wszystkie teorie jednak są do bani, nie przekonują mnie zupełnie. Może uwierzyć jednak Dänikenowi? Taka romantyczna teoria, choć tak mało realna…

Poniżej filmik nakręcony w czasie przygody:

 
Zapraszamy też do galerii.

Ziemniaka historia krótka

15 lipca 2009

Ziemniaczana prehistoryczna ceramika O tym, że ziemniak pochodzi z Ameryki Południowej uczyliśmy się wszyscy w szkole, ale będąc tutaj osobiście można się o tym przekonać na własne oczy. Bo czy ktoś widział gdziekolwiek w Europie lub Azji antyczne naczynia w kształcie bulwy ziemniaka – służące nie tylko do picia z nich, ale i do uczczenia tej pożytecznej rośliny? Nie, ponieważ nikt w Europie przed Kolumbem na oczy ziemniaka nie widział. Tutaj, w Ameryce Południowej, można takie cudo spotkać w Muzeum Narodowym w Limie, co widać na zdjęciu obok. Uroczy kufelek, prawda?

Przy okazji sama z siebie przypomina nam się wesoła historyjka związana z właśnie ziemniakiem. Dobrych kilka lat temu będąc na Krecie w Knossos (samodzielnie i to jeszcze bez dzieci) natknęliśmy się z Beatą na polską wycieczkę oprowadzaną przez przewodnika z nieodłączną parasolką wystawioną do góry. Przy wielkich pitoi (rodzaj wielkich pojemników, można by rzec garnków) przewodnik zaczął się rozwodzić, jakie to różne rzeczy starożytni tam przechowywali no i oczywiście wyjechał z ziemniakami. Widocznie nie bywał w Ameryce Południowej w peruwiańskich muzeach. Albo w szkole. W każdym razie tak nam wtedy pan przewodnik zapadł w pamięć, że oglądając wczoraj całą wystawę poświęconą ziemniakowi od razu nam się to przypomniało. Poniżej mapa wędrówek ziemniaka (najeździł się po świecie):

Ziemniaka podróże

Przy okazji zapraszamy do zaległych galerii z Chiclayo oraz z Truiillo (północne Peru) wraz z nieszczęsną wycieczką nadmorską i wizytami na targowiskach oraz w ruinach ludów Moche i Chimu. Wkrótce Lima (już jest galeria z Limy).


Kącik łasucha – Chiclayo

14 lipca 2009

Wygląda na to, że kącików łasucha z Peru powinny być setki. Kulinarnych zagadek tutaj jest całe mnóstwo, a smakołyków co najmniej tyle samo, więc z konieczności ograniczę się do co większych i co ciekawszych. Kasia z San Jose stwierdziła kilka tygodni temu, że do Peru można przyjechać nawet po to, żeby wyłącznie jeść. Co poniektórzy z naszych bliskich dodaliby, że także aby chodzić po górach. To jeszcze przed nami, a tymczasem potwierdzamy: Kasiu, święte słowa.

Błażej się tymi wszystkim pysznościami nieco rozbisurmanił i w Chiclayo zażądał omletu z płaszczki. Nie zaważał na moje uwagi, że to na pewno jakiś ginący gatunek (przy langustach w Puerto Lopez w Ekwadorze jeszcze się ugiął), jedno z piękniejszych stworzeń, jakie można zobaczyć i moje piękne wspomnienie z Hondurasu i Belize (zobaczcie tu, jakie piękne są raje – zignorujcie reklamę na początku). Omlet z płaszczki rzecz tutaj może nie aż taka luksusowa, ale u zwykłego comedore’a (tania, często rodzinna lub jednoosobowa jadłodajnia) zjeść się nie da, więc pomaszerowaliśmy do restauracji o odrobinę wyższym standardzie. Na tyle jednak skromnym, że nasze polary jeszcze nam uszły na sucho. Tradycyjnie dla dzieci zamówiliśmy almuerzos, a sami zamówiliśmy Błażejowy przedmiot pożądania oraz ceviche mixto a la carta.

Denatka w omlecie Tutaj przyznam się szczerze, że eksperymentator zwyciężył we mnie ekologa, i stwierdziłam, że skoro już płaszczce nie pomogę, to przynajmniej jej spróbuję. Filozofia prawie kropka w kropkę jak ta kanibali, no ale trudno. Przyłożyłam więc widelec do niecnego czynu pozbawienia życia nieszczęsnego stworzenia… Omlet prezentował smak, konsystencję i zapach omletu, a więc całkiem przyzwoitą. Nieszczęsna raja została pokrojona na kawałeczki niewielkie, acz zgrabne i została zatopiona w cieście omletowym – podobnie jak to się robi z ziemniakami, cebulą i papryką w tortilli przygotowywanej na sposób hiszpański. Mięso miało ciemną barwę, było miękkie, ale jędrne i zupełnie pozbawione aromatu typowego dla owoców morza, w smaku przypominające nieco nasze młode smażone kanie. Jako dodatek – megafrytki z manioku. Ogólnie rzecz biorąc bardzo smaczne, jednak będę się upierać przy zdaniu, że wolę wersję live.

Ceviche mixto Przy ceviche za to zupełnie nie miałam tego typu dylematów, choć kalmary w morzu też wyglądają niezgorzej. Ceviche mixto jest przygotowywane z różnych gatunków owoców morza i ryb i marynowane w soku z limonek, cebuli i chili. Niewykluczone, że to ceviche było pierwszym, które było przygotowane z ryby surowej – często krewetki lub kalmary gotuje się najpierw, a potem dopiero marynuje. W moim cudzie kulinarnym pływało wszystko, co możliwe – czarne małże, kalmarki, kawałki ośmiornicy no i ryba. Obok do chrupania podane były chifles czyli chipsy platanowe smażone  głębokim tłuszczu – o dziwo zupełnie nietłuste, lecz przyjemnie chrupiące. Na talerzu owocom morza dotrzymywały towarzystwa inne tradycyjne dodatki: gotowana biała kukurydza, marchewka peruwiańska (która nie jest marchewką), oraz maniok. Marynowana ryba była lekko twardawa i miała inny odcień bieli, niż ryba gotowana, ale całość przepyszna, przede wszystkim dzięki limonkom, które nadają jej niepowtarzalny aromat. Gorąco polecamy! A raję bardzo proszę zostawić w spokoju.

Buen provecho!


Z serca, przez zielone okulary

12 lipca 2009

Jak powiedział niemiecki właściciel hosterii w Vilcabambie, Ameryka Południowa jest kontynentem “z sercem” – nasze doświadczenia w Ekwadorze i Peru w pełni to potwierdzają. Są jednak rzeczy, które zastanawiają i smucą.

Sęp i jego obiad Będąc w Chiclayo za rekomendacją przewodnika wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę nad ocean do rybackich wiosek Pimental i Santa Rosa. Miało być uroczo i miały być trzcinowe łódeczki i rzeczywiście były, tylko w nieco innej scenerii. Niebo było zachmurzone i wiało jak nad Bałtykiem, ale jako przedstawiciele narodów Północy niezrażeni wybraliśmy się plażą do następnej wioski mijając po drodze gigantyczne kolonie pomarańczowych krabów chowających się przed nami w wykopanych przez siebie norkach. Po drodze zmuszeni byliśmy uświadomić sobie, że tu zima przecież, a do równika jednak trochę daleko. Bliżej Santa Rosy było coraz gorzej, ale już z innego powodu. Najpierw zobaczyliśmy sępy indycze (turkey vultures) o charakterystycznych czerwonych głowach pożywiające się czymś, co według Błażeja wyglądało jak bulwa jakiejś rośliny, a co według mnie kiedyś było foką. 

Sterty palonych reklamówekPóźniej był smród ryby, psującego się mięsa i Bóg wie, czego jeszcze, a dopiero po chwili zobaczyliśmy odrapany budynek przetwórni rybnej. Dookoła porozrzucane były na sporej powierzchni nadpalone i dymiące worki i reklamówki foliowe, najwyraźniej zawierające śmieci. Dwóch kilkunastoletnich chłopców wybierało z tej sterty papierowe kartony i pakowało na dwukołową taczkę wprowadzając w życie wymuszony biedą recycling. Obok płynęło coś, co kiedyś było może rzeczką, ale teraz miało kolor czarno-żółty. Wszystko wpadało do oceanu. O niezwykłej elastyczności natury świadczy fakt, że siedziały sobie w tym ścieku czaplowate ptaszki i nóżki im się nie rozpuszczały. Chwilowo odechciało mi się ceviche, przynajmniej w tym miasteczku, podobnie zresztą jak i chichy, której mieliśmy spróbować. Czaplowate ptaszki w ściekuSanta Rosa szczyci się ponoć kilkunastoma rodzajami chichy, ale chyba już wiemy dlaczego – dawno nie widzieliśmy tak przygnębiającego miejsca. Szliśmy z szalikami przy nosach – nie jesteśmy jacyś strasznie delikatni, ale zapach był nie do wytrzymania – tak bardzo, że czerwonymi literami pulsowało mi w głowie: “Skażenie biologiczne!, Skażenie biologiczne! Alarm, siostry, ALARM!” ;-). Robiłam zdjęcia czując się jak aktywistka Greenpeace, a ten akurat miałby tu sporo do zrobienia. Później minęliśmy jeszcze porozrzucane wokół przetwórni szopy z desek i trzciny – prawdopodobnie schronienie dla pracowników sezonowych, bezwładnie sklecone wokół głównego wejścia do przetwórni oraz samą przetwórnię – ponury, odrapany budynek przypominający więzienie gdzieniegdzie osmalony dymem – może już się komuś równie mocno nie podobał, co nam, a może Greenpeace próbował już coś wskórać. Do Chiclayo wróciliśmy szybko i przed czasem z braku chęci omijając jeszcze jedną wioseczkę, którą chcieliśmy po drodze zwiedzić.

DDT w sprzedażyBędąc na targu w Chiclayo, barwnym i głośnym jak to tutaj bywa, widzieliśmy dostępny w handlu detalicznym w kolorowych opakowaniach DDT – środek zabroniony w wielu krajach, niegdyś uważany za idealny pestycyd, a później podejrzewany o działanie teratogenne (wywołujące mutacje płodu) i rakotwórcze. Jest on tym bardziej niebezpieczny, że jego okres rozpadu wynosi około 15 lat i kumuluje się w organizmach żywych. Niektóre kraje Trzeciego Świata stosują go w walce z malarią – w Chiclayo i na północnym wybrzeżu Peru malaria teoretycznie występuje, ale należałoby się spodziewać, że tego typu działania będą podejmować organizacje rządowe, a nie jednostki. Skuteczność DDT w walce z malarią (a właściwie z komarami) była na tyle duża, że wiele z krajów rozwijających się musiało wybierać: malaria teraz, albo kłopoty potem. Wybór trudny, ale podejrzewam, że przeważają kłopoty potem. W Peru DDT jest stosowany najwyraźniej bez dozoru, pytanie w jakich ilościach, w jakim celu i jak wiele jest go już w środowisku i samych Peruwiańczykach. 

Środek na robale Bin LadenNa targu pestycydy sprzedawane są w olbrzymiej rozmaitości – nie da się tego wytłumaczyć klimatem, bo nie były one tak dostępne w żadnym kraju, w którym byliśmy dotychczas. DDT jest jednym z bardziej znanych środków owadobójczych – na tyle znanym, że od razu skojarzyłam nazwę. Kto wie jednak, co jeszcze się tu stosuje – na przykład co kryje się pod niezwykle udaną skądinąd marketingowo nazwą handlową “Bin Laden”? To dopiero musi być świństwo :-). Producent reklamuje, że to środek na karaluchy, ale nigdy nie wiemy dokładnie, co  jeszcze ubijemy przy okazji. My chyba preferujemy w takiej sytuacji metody mechaniczne – kapeć w dłoń i naprzód! :-). Tak na poważnie to pytania o ilość, rodzaj i sposób stosowania pestycydów są istotne, szczególnie dla tych, którzy myją się w kanałach irygacyjnych wokół Chiclayo, piorą w nich odzież i pozwalają się pluskać swoim dzieciom.

Świadomość ekologiczna jest mniejsza niż w krajach rozwiniętych. I tu i w Ameryce Środkowej dużo trudniej znaleźć jest produkty bez barwników sztucznych i konserwantów – uderzyło mnie to bardzo w Meksyku, gdzie sprzedawane są olbrzymie tęczowe lizaki –piękne, ale z dużą ilością sztucznych barwników. W Polsce jest to niemal normą, że większość firm tego typu środków nie stosuje, lub stosuje je jedynie w wybranych produktach. Kilkukrotnie podróżując po Ameryce Środkowej widzieliśmy pasażerów wyrzucających za okno pozostałości posiłków: torebki foliowe, styropianowe tacki, papiery –  rezultacie pobocza często są bardzo zaśmiecone. Jednocześnie wszystkie te kraje mają przyrodę przyprawiającą o zawrót głowy. Może działa fraszka Kochanowskiego “Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz”, a może w miarę bogacenia się, kiedy podstawowe potrzeby są już spełnione wzrasta też świadomość ekologiczna i troska o otoczenie.