Dobrze wywnioskowaliście. Znów zapadliśmy w głuszę. Przynajmniej w sensie elektronicznym. Nie ma Internetu, nie ma zasięgu, wieści ze świata nie docierają, a jedyną formą kontaktu jest telefon satelitarny w rozklekotanym blaszaku z rozjechaną i rozprutą miejscami żółtą niegdyś kanapą. Jeden na 38 km szlaku. Są plusy oderwania od świata (choć są sytuacje, kiedy nie jest to łatwe) i większość z zagonionych mieszkańców miast takie odcięcie elektronicznej pępowiny sobie ceni, przynajmniej krótkofalowo. Do tych, którzy chcą pospacerować swobodnie rozkoszując się widokami, ale nie mają zbyt dużo czasu, skierowane są oferty taksówek wodnych, które wożą i odbierają turystów z wybranych punktów szlaku. Mogą też przewozić bagaże. Turysta wtedy jest skutecznie odciążony i z bagaży, i z gotówki. Nie do końca nam to pasowało, a i plany mieliśmy bardziej ambitne. Porzuciliśmy samochód na darmowym parkingu na początku szlaku, zapakowaliśmy plecaki jedzeniem instant – od kuskusu począwszy, na zupkach “chińskich” (Made in Australia) kończąc oraz motywatorami (czekolady i miód), przytroczyliśmy do plecaków namiot i karimatki i ruszyliśmy przed siebie na trzydniową wędrówkę.
Szlak w Parku Narodowym Abla Tasmana jest uważany za jeden z bardziej przyjaznych w Nowej Zelandii ze względu na łagodny klimat, piękne krajobrazy, dostępność i niewielkie różnice wysokości. Dodatkową atrakcją jest to, że niektóre odcinki biegną po plażach dostępnych jedynie w czasie odpływu, a nawet wtedy nogawki i tak można sobie zdrowo pomoczyć. W takiej sytuacji najlepiej jest planować wszystko z ołówkiem w jednej ręce i tablicą pływów w drugiej. Bo jak się spóźnisz, to zamiast chodzenia przyjdzie pora na pływanie. A i ocena dostępności danego przejścia bywa zawodna, bo niekiedy określenie “przejście dostępne dwie godziny przed i po odpływie” oznacza konieczność brodzenia w wodzie po pas. A przecież to nie obóz marines, tylko rodzinna wycieczka :-).
Szliśmy więc z zegarkiem w ręku. Przystąpiliśmy do eksploracji różnych technik przejścia przez strumyczki, rwące rzeczki i błotniste plaże. Niektórzy bardzo nie chcieli sobie moczyć nóżek i preferowali przejścia dookoła (nie wszędzie się dało niestety) po wyjątkowo szorstkich i kanciastych kamieniach i między gałęziami drzew złośliwie chwytających za plecak. Byle nie przez rzeczkę. Inni wdzierali się na plecy tatusia z dzikim okrzykiem godnym prawdziwego kowboja i przekraczali strumyczek suchą nogą. Z racji takiej, że rzeczka wiła się po dolince szeroką wstęgą przez ładnych parę kilometrów, a miejsce brodu nie było jasno określone, próby rozpoznania terenu obejmowały również obserwacji obozu wędrownego złożonego ze sporej grupy nastolatków pod wodzą dziarskich wychowawców. W końcu przynajmniej oni powinni wiedzieć, co robią. Ogólnie nie było źle, plecaczki dzieciaków pomoczyły się troszkę od spodu. spodnie mieliśmy mokre, ale poza pękniętą szybką od komórki, otartą ręką i stopami pokłutymi walającymi się w błotku muszelkami, większych strat nie było. Przetrwaliśmy ataki muszek piaskowych (sandflies) gryzących wprost obrzydliwie oraz próby napaści z powietrza dokonywane przez niepozorne ptaszki, które bohatersko broniły swoich gniazd wyglądających jak kupki patyczków porozrzucanych na plaży według nieznanego kodu. Za to widoki zapadały pamięć i pogoda była po nowozelandzku przepiękna, czyli tylko jedną noc lało, a w czapkach spaliśmy jedynie dwa razy. Stwierdzamy również, że powoli zamieniamy się w lokali, bo cieszymy się, jak jest powyżej dwunastu i nie pada, oraz zimny prysznic to już dla nas pestka. Przyda nam się na południu.