W rytmie pływów

19 listopada 2009

Wysepka Dobrze wywnioskowaliście. Znów zapadliśmy w głuszę. Przynajmniej w sensie elektronicznym. Nie ma Internetu, nie ma zasięgu, wieści ze świata nie docierają, a jedyną formą kontaktu jest telefon satelitarny w rozklekotanym blaszaku z rozjechaną i rozprutą miejscami żółtą niegdyś kanapą. Jeden na 38 km szlaku. Są plusy oderwania od świata (choć są sytuacje, kiedy nie jest to łatwe) i większość z zagonionych mieszkańców miast takie odcięcie elektronicznej pępowiny sobie ceni, przynajmniej krótkofalowo. Do tych, którzy chcą pospacerować swobodnie rozkoszując się widokami, ale nie mają zbyt dużo czasu, skierowane są oferty taksówek wodnych, które wożą i odbierają turystów z wybranych punktów szlaku. Mogą też przewozić bagaże. Turysta wtedy jest skutecznie odciążony i z bagaży, i z gotówki. Nie do końca nam to pasowało, a i plany mieliśmy bardziej ambitne. Porzuciliśmy samochód na darmowym parkingu na początku szlaku, zapakowaliśmy plecaki jedzeniem instant – od kuskusu począwszy, na zupkach “chińskich” (Made in Australia) kończąc oraz motywatorami (czekolady i miód), przytroczyliśmy do plecaków namiot i karimatki i ruszyliśmy przed siebie na trzydniową wędrówkę.

Widoczek na szlakuSzlak w Parku Narodowym Abla Tasmana jest uważany za jeden z bardziej przyjaznych w Nowej Zelandii ze względu na łagodny klimat, piękne krajobrazy, dostępność i niewielkie różnice wysokości. Dodatkową atrakcją jest to, że niektóre odcinki biegną po plażach dostępnych jedynie w czasie odpływu, a nawet wtedy nogawki i tak można sobie zdrowo pomoczyć. W takiej sytuacji najlepiej jest planować wszystko z ołówkiem w jednej ręce i tablicą pływów w drugiej. Bo jak się spóźnisz, to zamiast chodzenia przyjdzie pora na pływanie.  A i ocena dostępności danego przejścia bywa zawodna, bo niekiedy określenie “przejście dostępne dwie godziny przed i po odpływie” oznacza konieczność brodzenia w wodzie po pas. A przecież to nie obóz marines, tylko rodzinna wycieczka :-).

Niełatwo się idzie po muszelkach Szliśmy więc z zegarkiem w ręku. Przystąpiliśmy do eksploracji różnych technik przejścia przez strumyczki, rwące rzeczki i błotniste plaże. Niektórzy bardzo nie chcieli sobie moczyć nóżek i preferowali przejścia dookoła (nie wszędzie się dało niestety) po wyjątkowo szorstkich i kanciastych kamieniach i między gałęziami drzew złośliwie chwytających za plecak. Byle nie przez rzeczkę. Inni wdzierali się na plecy tatusia z dzikim okrzykiem godnym prawdziwego kowboja i przekraczali strumyczek suchą nogą. Z racji takiej, że rzeczka wiła się po dolince szeroką wstęgą przez ładnych parę kilometrów, a miejsce brodu nie było jasno określone, próby rozpoznania terenu obejmowały również obserwacji obozu wędrownego złożonego ze sporej grupy nastolatków pod wodzą dziarskich wychowawców. W końcu przynajmniej oni powinni wiedzieć, co robią.  Ogólnie nie było źle, plecaczki dzieciaków pomoczyły się troszkę od spodu. spodnie mieliśmy mokre, ale poza pękniętą szybką od komórki, otartą ręką i stopami pokłutymi walającymi się w błotku muszelkami, większych strat nie było. Przetrwaliśmy ataki muszek piaskowych (sandflies) gryzących wprost obrzydliwie oraz próby napaści z powietrza dokonywane przez niepozorne ptaszki, które bohatersko broniły swoich gniazd wyglądających jak kupki patyczków porozrzucanych na plaży według nieznanego kodu. Za to widoki zapadały pamięć i pogoda była po nowozelandzku przepiękna, czyli tylko jedną noc lało, a w czapkach spaliśmy jedynie dwa razy. Stwierdzamy również, że powoli zamieniamy się w lokali, bo cieszymy się, jak jest powyżej dwunastu i nie pada, oraz zimny prysznic to już dla nas pestka. Przyda nam się na południu.

Galeria tu…


Przez wielką wodę

14 listopada 2009

Cieśnina Cooka Jesteśmy już na południowej wyspie Nowej Zelandii, gdzie dostaliśmy się oficjalnym, państwowym promem Interislander. Wyobrażacie sobie, że Polska jest przecięta na pół i między obiema częściami tylko pływa prom (konkretnie to rotacyjnie pływają 3 jednostki)? Cieśnina Cooka w najwęższym miejscu ma 25 km, ale na zbudowanie tu mostu nie ma szans. Co prawda najdłuższy morski most świata ma aż 36 km (zbudowali go oczywiście Chińczycy), więc teoretycznie czemu nie, ale Nowa Zelandia jest zbyt aktywna sejsmicznie, aby się to udało. Poza tym aby postawić jakieś podpory trzeba by się bardzo głęboko zanurzać, bo cieśnina jest głęboka. No i pewnie to kompletnie nieopłacalne, bo w odróżnieniu od Chińczyków tu mieszkańców jest tylko 4 mln, z czego większość mieszka w Auckland i się stamtąd nie rusza. Nie ma szans – na moje oko. A i jeszcze potem jakiś statek nie mógłby się pod tym mostem przecisnąć, jak to miało miejsce w Danii niedawno. 🙂 Pozostaje więc prom towarowo-pasażerski, który tutaj (jako jedyny środek transportu między dwoma częściami kraju – poza samolotem) nawet przewozi całe wagony, bo tory kolejowe między Auckland (północ) a Christchurch (południe) są przerwane cieśniną Cooka.

Prom Interislander Kaitaki Nie próbowaliśmy pociągu – czy wagon wjeżdża wraz z pasażerami do środka, czy nie? W wypadku samochodu tak się to właśnie odbywało. Wjechaliśmy więc do wielkiej paszczy promu i zaparkowaliśmy pojazd we wskazanym miejscu. Następnie mieliśmy 3 godziny na zwiedzanie statku (sklepy, place zabaw, 2 kina, bar, restauracja i tarasy widokowe). Szczególnie fajne były widoki z tarasu widokowego, ale niestety wiało zdrowo. Całe szczęście, że akurat nie padało, bo ostatnio z tą wiosenną pogodą na półkuli południowej coś jest nie tak. Płynęliśmy więc majestatycznie wzdłuż cieśniny Queen Charlote i podziwialiśmy widoczki szczelnie owinięci kurtkami (no dobra, tylko ja trochę podziwiałem, a pozostali siedzieli i grzali się przed TV). Żeby było weselej płynęliśmy w piątek trzynastego, a prom nazywał się Kaitaki, czyli Challenger. Skojarzenia były jednoznaczne i dlatego niektórzy naszej ekipy mieli zdrowego pietra, bo przecież postępuje za nami i przed nami to fatum, o którym tu było nie raz. Na szczęście nic się nikomu nie stało, już jesteśmy z drugiej strony i wybieramy się na Abel Tasman Coast Track.


Atrakcyjna stolica

11 listopada 2009

Kolega Gollum Siedzimy już drugi dzień w Wellington (stolica w końcu) i zwiedzamy (w zasadzie spacerujemy). Już samo chodzenie po mieście dostarcza miłych wrażeń, bo sympatycznie jest otrzeć się o kulturę przez duże K (teatrów tu bez liku), mniejsze K (jakieś nowe tytuły w kinach się pojawiły) oraz jeszcze mniejsze K (puby i życie wieczorne w centrum kwitnie – tym bardziej, że młodych turystów wielu). Nam nie jest dane zakosztować którejkolwiek z kultur główne z racji obecnych tu z nami dzieci – tu przewaga podróżowania bez nich wychodzi łatwo na jaw. Ale za to mogliśmy spokojnie razem podążyć szlakiem Froda, gdyż w Wellington miejsc filmowych jest bez liku. Nie dość, że kręcili tu sporo scen z tolkienowskiej trylogii, mieszka tu Peter Jackson (reżyser), organizowanych jest mnóstwo wycieczek do różnych lokalizacji, znajduje się tu firma Weta odpowiedzialna za efekty specjalne, to jeszcze w muzeum można zakupić sobie złotą replikę jedynego pierścienia za … bagatela 585 NZD (około 1100 zł) lub elfi płaszcz z broszą za ponad 400 NZD.

Malutki hobbit i wielki człowiek Skupiliśmy się na bardziej wirtualnych rozrywkach najpierw ucząc się od przewodnika jak robione były filmowe efekty wizualne z małymi hobbitami i dużymi ludźmi, czego efekt można zobaczyć obok (zdjęcie robione na Mount Victoria gdzie kręcone było kilka ze scen – ale o tym jeszcze będzie więcej mam nadzieję). Przy okazji dowiedzieliśmy się, że podobne sposoby są wykorzystywane w czasie transmisji z meczów między Nową Zelandią i Australią – oczywiście w rugby (niemal święty tutaj sport narodowy, jak nożna u nas … no może jak nożna u nas w 1982). Otóż gdy na boisko wbiega drużyna All Blacks (drużyna narodowa, bardzo poważna sprawa, duma każdego nowozelandczyka – nie próbuj nigdy naśmiewać się z All Blacks) kamera ustawiona jest na dole i filmuje do góry. Zawodnicy są więc duzi i jeszcze bardziej groźni. Gdy zaś na boisko wbiega drużyna z Australii (tfu, tfu, wrogowie i generalnie – rozumiecie – straszne fajtłapy) kamera patrzy na nich z góry przez co wydają się tacy malutcy. Tymi właśnie prostymi sposobami osiągnięto wiele w filmie “Władca Pierścieni”, gdzie obok małych hobbitów występują duzi ludzie – a to przecież byli wszyscy takiego samego wzrostu normalni aktorzy.

Multimedialna ściana w akcji Inną wirtualną rozrywkę odwiedziliśmy (w sumie już niejednokrotnie) w bardzo interaktywnym i nowoczesnym muzeum Te Papa. Prócz licznych eksponatów i wystaw pokazujących przeróżne aspekty życia w tym pięknym kraju w muzeum znajduje się wielka instalacja multimedialna OurSpace. Nie wchodząc w szczegóły techniczne (na szczegóły ciekawskich zapraszam tutaj) dość powiedzieć, że jest to wielka komputerowa ściana sterowana pilotami, gdzie w prosty sposób można umieścić swoje zdjęcie (lub krótki filmik) zrobione na jednym z ustawionych w pomieszczeniu komputerów. Obsługa jest niezmiernie prosta i nasze dzieci opanowały tą sztukę w minutę. Zabawa w umieszczanie i animowanie swoich wielkich zdjęć trwała godzinami. Szybko zorientowałem się też, że zdjęcia można przynieść do punktu obsługi na karcie z aparatu cyfrowego i po chwili ściana wypełniła się naszymi zdjęciami z podróży. Pierwszy raz mogliśmy zobaczyć te fotografie w takim formacie, bo ściana ma ze 2 metry wysokości i kilkanaście długości. Wrażenie było zniewalające. Do tego stopnia, że rodzina przylgnęła do ściany i nie chciała wyjść (głównie młodsza część rodziny). Z głośników sączyła się miła muzyczka, a na ścianie przewijały się nasze powiększone “gęby” – od starych zdjęć sprzed 6 miesięcy do najnowszych. Co ciekawe ścianę (i to, co się na niej dzieje) można również oglądać przez Internet, więc zapraszamy do rzucenia okiem.


Śnieg i lawa

7 listopada 2009

Do Parku Narodowego Tongariro podchodziliśmy jak do jeża. Głównie dlatego, że zamierzaliśmy zrobić trasę Tongariro Northern Circuit obliczaną na kilka dni i  biegnącą przez cały niemalże teren parku. Tongariro National Park tworzą aktywne i święte dla Maorysów wulkany: Mt Ngauruhoe (2291m n.p.m.) -majestatyczny Mount Doom we Władcy Pierścieni, Mt Ruapehu (2797m n.p.m.) – najwyższy na Wyspie Północnej i Mt. Tongariro (1967m n.p.m.). Tongariro Northern Circuit ma prawie 45 km i wiedzie dookoła wulkanu Ngauruhoe – najpiękniejszego z nich, symetrycznego stożka o tej porze roku wciąż pokrytego śniegiem.

Trochę się topiZima w Nowej Zelandii w tym roku najsroższa od 60 lat, a na Południowej Wyspie właśnie zawiało śniegiem, o czym z pewną satysfakcją donosiły wiadomości oraz połowa poznanych Nowozelandczyków. Nasze plany przejścia Tongariro Northern Circuit stanęły więc pod znakiem zapytania, tym bardziej, że sprzęt posiadany przez nas nadaje się dużo bardziej na tropiki niż na temperatury w okolicy zera. Próby podpytywania DOC* zwiększyły tylko nasze obawy – na szlaku miał leżeć śnieg, zeznania dotyczące grubości warstwy nie były zgodne, ale najgorszy scenariusz obejmował brodzenie po pas w roztapiającej się mazi. Średnio nam się to uśmiechało, bo chociaż czapeczki, rękawiczki i szaliki mamy jeszcze z Peru, to nasze buty kupowaliśmy wybitnie pod tropiki – delikatna siateczka umożliwia oddychanie stopy w upale, a w deszczu czy śniegu – wiadomo… Zaczęliśmy więc rozważać wypożyczenie sprzętu, mając nadzieję, że miejscowa infrastruktura stanie na wysokości zadania. Najbardziej martwiliśmy się o Sińskiego, dla którego, z racji rozmiaru, wypożyczenie kurtki mogło nie być łatwe. Kurtek nie mieliśmy bowiem jeszcze od Kostaryki, kiedy to nasz dobytek bezwstydnie rozkradziono. Od tego czasu deszcz przeganialiśmy nylonowymi ponczami, średnio użytecznymi w górach, gdy wieje i zimno. Tak więc Siński dostał kurteczkę podbitą polarkiem. Następnego dnia z rozpędu nabyliśmy jeszcze kurtki dla pozostałych – z różnych źródeł i po relatywnie niewielkich cenach. Tak osprzętowieni (hehe) pojechaliśmy do Visitors Center w Whakapapa, licząc na to, że tam będą wiedzieć najlepiej, jakie są warunki i czego się można spodziewać. Było chłodno, ale bezchmurnie, co nie jest podobno aż tak częste nad Tongariro. Powiedziano nam, że na szlaku są tylko łachy śniegu, więc wyglądało na to, że jest lepiej niż zapowiadano.

Mount Doom ani chybiZa dobrze jednak być nie może. Siński z idealnym wyczuciem chwili dostał gorączki (pewnie po bieganiu w sandałach po mokrej trawie poprzedniego dnia) i zaczął skarżyć się na ból głowy spowodowany zapewne megazapchaniem nosa. Nie przeszkadzało mu to jednak dokazywać jak zwykle, co jest najlepszym barometrem jego ogólnego stanu zdrowia. Zjedliśmy więc obiad, wypiliśmy herbatę, Siński dostał lekarstwa i wyruszyliśmy na trzygodzinny spacer po względnie równym terenie w kierunku pierwszego przystanku Tongariro Northern Circuit – schroniska w Mangatepopo. Schroniska w Nowej Zelandii są inne niż te polskie – mają platformy do spania, materace, palniki gazowe i piec (też gazowy), który można włączyć w razie potrzeby. Są zwykle niewielkie, przytulne i zawsze mają opiekuna. Za to kuchni nie mają i zupek kupić nie można, więc trzeba całe jedzenie targać ze sobą. Jeśli ktoś marzył o jakimś lokalnym odpowiedniku żurku, grochówki lub czeskiej zupy czosnkowej, to może o tym zapomnieć. Rozgościliśmy się z przyjemnością, najedliśmy się i stwierdziliśmy, że w zależności od samopoczucia Bernasia będziemy modyfikować nasze plany dotyczące dalszej wędrówki. W nocy niestety miał gorączkę, a następnego dnia miał być wiatr i deszcz, więc zdecydowaliśmy się przeczekać i pogodę i katar Sińskiego, pojąc go herbatką i karmiąc miodem z manuki (poziom aktywności 5) – nowozelandzką specjalnością, którą dostaliśmy od Ani z Zielonego Wzgórza (Aniu, ale nas uratowałaś :-)). Poiliśmy go i karmiliśmy na tyle skutecznie, że pod koniec dnia, kiedy zaczęło się przejaśniać  zrobił nam karczemną awanturę, dlaczego mu nie pozwalamy biegać po dworze i chlapać się w górskim strumyczku. Najwyraźniej trochę krzepy przeszło na niego od twardych Nowozelandczyków, których dzieci biegają boso i tylko w koszulce w temperaturach, w których w Polsce niektórzy noszą jeszcze kozaki.

Jedno z jeziorekNastępnego ranka, korzystając ze słonecznej pogody wyruszyliśmy już na szlak i po pokonaniu dwóch stromych podejść weszliśmy do krateru, a następnie mogliśmy podziwiać prześliczne, choć cuchnące siarką szmaragdowe jeziorka (Emerald Lakes) i położone wyżej Jezioro Błękitne (Blue Lake). Szliśmy po potokach zastygłej lawy, wyobrażając sobie, co musiał czuć Frodo, obserwowaliśmy unoszące się w powietrze wulkaniczne wyziewy, rzucaliśmy się śniegiem i podziwialiśmy naturę. Błażej zabawiał nas opowieściami o kolejnych przygodach Gandalfa i spółki, a że akurat byliśmy przy Mordorze, więc nie mogło być lepiej. Szło się nam tak dobrze, że po przejściu zaplanowanego na ten dzień odcinka zdecydowaliśmy się przejść do kolejnego schroniska bijąc tym samym dzienny rekord wspólnych spacerów w czasie  naszej wyprawy (czyli 21 km).  Cały szlak (45km) zajął nam w sumie 2,5 dnia, nie licząc przymusowego odpoczynku na kurowanie Bernasia. Niesamowite wrażenie robił pięknie kontrastujący śnieg na wystygłej lawie a także zmienność krajobrazów. Była pustynia, pokryta scrubem, czyli kolczastymi zaroślami, bez najmniejszych śladów życia, i las, gęsty i pełny śpiewających ptaków,  i wodospady spadające z hukiem z wysokości kilkudziesięciu metrów. Jedno było tylko niezmienne: dwa wulkany – pokryte śniegiem, dymiące, groźne.

Galeria w przygotowaniu. Zapraszamy do galerii!

*Departament of Conservation, czyli organizacja zajmująca się parkami narodowymi w Nowej Zelandii


Atrakcji bez liku

2 listopada 2009

Gejzer gotowy do wybuchu Już po kilku chwilach w Rotorua zorientowaliśmy się, że atrakcji jest taki wybór, że aż strach. No i niektóre są takie, że … aż strach. Nowozelandczycy mają wyobraźnię! Okolica znana jest z aktywności geotermicznej i wulkanicznej – są więc gejzery (niektóre startują jak w zegarku wzruszane kawałkiem mydła), błotne jeziorka wulkaniczne, kąpiele w termalnych źródłach lub w błotku, spa wszelkiego rodzaju, wioski pogrzebane pod pyłem wulkanicznym (wybuch był w 1886) i oczywiście tradycyjne pokazy tańców maoryskich. Ale są też zjazdy z górki na pazurki na wózkach (nazywa się to luge), loty helikopterem nad wulkanami (podobno można samemu sterować), wyścigi w dziwnych, jednoosobowych “kolejkach linowych” napędzanych pedałami (shweebing – jedyne miejsce na Ziemi, gdzie coś takiego istnieje), skoki na bungie, przejażdżka wielką motorówką przez grzmiący wodospad, skoki spadochronowe w tandemie (aby było ciekawiej to z małego akrobacyjnego samolotu), quady przez błoto, rafting przez wodospady i górskie strumienie, żużlowe motory do wynajęcia, spadanie trójkami w dziwnych śpiworkach na linie (swooping – też jakiś nowy wynalazek) oraz zorbing (czyli staczanie się ze zbocza w olbrzymiej gumowej kuli).

Tor do zorbingu Ponieważ miałem kiedyś przyjemność (prawdę mówiąc nieco wątpliwą, bo był środek lata i było diabelnie gorąco) znaleźć się w kuli do zorbingu i toczyć się po trawie, z pewnym zainteresowaniem przyjrzałem się co oferują w mieście, gdzie zorbing zdaje się wynaleziono. No więc nie tylko można dać się wsadzić do olbrzymiej, gumowej, przezroczystej kuli i dać stoczyć z górki na pazurki (pod górę jest zbudowany sprytny wyciąg dla kul), ale można też spróbować zjazdu zygzakiem (jest specjalny tor), zjazdu w parach lub trójkami oraz dwu specjalności zakładu: jazdy w uprzęży (Zorbit) oraz jazdy w kuli napełnionej sporą ilością zabarwionej na niebiesko wodą (Zydro) – w zimie ciepłą, a latem zimną. W pierwszym wypadku jest to bardziej kosmiczny rollercoaster, gdzie nie masz na nic wpływu, zaś w drugim – wrażenia są z połączenia zorbingu (możesz próbować sterować kulą) i jazdy rurą w aquaparku (czyli jesteś mokry). Fajnie, nie? 🙂 Nie dość, że jesteś zamknięty w kuli staczającej się ze zbocza i możliwości hamowania masz żadne, a sterowania niewielkie, to jeszcze możesz się podtopić. Jakoś mnie to nie przekonuje, choć może straciłem niezłą frajdę nie jadąc, co? 😉

Z jednej więc strony Nowozelandczycy mają tą nutkę szaleństwa, a z drugiej strony odgórnie pewien porządek bardziej chyba brytyjski jest. Sklepy zamykane są najczęściej koło 17-tej, na osiedlach obecne są patrole sąsiedzkie, istnieje telefon noise control służący do donoszenia na wyjące do księżyca pociechy sąsiadów, zaś w całej Nowej Zelandii tylko przez 2 dni w roku można kupić sztuczne ognie – na Guy Fawkes Day (5 listopada). Ustawowo! I to właśnie jest dziś i wczoraj. W TV reklamy, a w supermarkecie pudła z fajerwerkami. Pomyślałem oczywiście o sylwestrze i polskich zwyczajach puszczania ogni wszelakich. Niestety nie kupiliśmy nic, bo sylwestra spędzimy już w Australii, a zanim tam dolecimy będziemy znów musieli przejść przez węszących celników. Za to na efekty wystrzałowe pojechaliśmy do wybuchającego codziennie o 10:15 rano gejzera napędzanego mydłem.

Zapraszamy na zdjęcia z Rotorua i okolic.


Pierwsze kroki po drugiej stronie Ziemi

29 października 2009

Liczne maile, SMS-y, telegramy i listy przekazywane pocztą gołębią zmuszają nas do wyrwania się z błogiego nieróbstwa i napisania czegoś o Nowej Zelandii. Naród bowiem spragniony podobno jest wieści, a my siedząc absolutnie po drugiej stronie kuli ziemskiej i mając dokładnie pół doby różnicy czasu do was (bo zmieniliście już czas na zimowy) siedzimy i nic nie piszemy. Zgroza!

Scruffy Wylądowaliśmy, jak już wiecie z małymi przygodami, a potem pławiliśmy się w luksusach miejskich w Auckland (największym mieście Nowej Zelandii) i stąd lenistwo wszelkie. Luksusy miejskie polegały na wynajętym na 4 dni pokoju/mieszkanku z kuchnią i piekarnikiem, gdzie – pierwszy raz od 6 miesięcy – Beata mogła poszaleć i upiec nam ciasto. Brownie zrobione przez mamę smakowało dzieciakom jak najlepsza ambrozja. Dodatkowo jeszcze zupełnym przypadkiem poznaliśmy Anię z Zielonego Wzgórza oraz jej męża, dzieci i psa więc rozkosze podniebienia kontynuowane były w postaci wspaniałej jagnięciny z grilla oraz kotlecików mielonych “pyszne jak u dziadka Toniego” (cytat). Jak widzicie, u nas w kółko o żarciu. Jakoś tak samo wychodzi. 😉

Rondo w drugą stronę Wyposażeni w wynajęty samochód, który ma co prawda kierownicę nie po tej stronie co trzeba, ale jest na tyle duży, że mieścimy się razem z bagażami oraz w liczne rady i wskazówki od naszych nowo poznanych znajomych (przy okazji: bardzo serdecznie dziękujemy za gościnę!) ruszyliśmy w drogę… A propos kierownicy: kto wymyślił, że w samochodach mających kierownicę z prawej zamienione są też miejscami kierunkowskaz z wycieraczkami? U nas kierunkowskaz mamy zawsze pod lewą ręką, a tu pod prawą. Efekt jest taki, że przed każdym skrętem włączam wycieraczki, a jak zaczyna padać to sygnalizuję skręt. Dodatkowo muszę pilnować się, żeby jechać po lewej stronie drogi, na rondzie jechać w lewo (trudne!) oraz pamiętać, że po lewej jest jeszcze kawałek samochodu z Beatą w środku więc od przepaści trzeba się trzymać w pewnej odległości. Zanim wyczułem szerokość auta już pierwszego dnia skutecznie przywaliłem w krawężnik parkując w Auckland (skończyło się na wizycie w wypożyczalni celem naprawy opony – wiem wstyd, wstyd)! Sposób przejeżdżania przez skrzyżowania równorzędne ćwiczyłem na razie raz, alena razie nie chcę tego powtarzać. Już wolę ronda w lewo! Trzeba jednak przyznać, że mimo początkowego stresu i mojej przygody z krawężnikiem jestem po paru dniach na tyle przyzwyczajony, że jadę niemal jak w domu. 😉

Nabrzeże w Russell Zwiedzając ten piękny kraj najpierw pojechaliśmy na północ od Auckland. Zgodnie z europejskimi przyzwyczajeniami: północ, jak to północ – jest zimno, wieje jak diabli i pada co godzinę. 🙂 Rejsy do delfinów odwołali, bo wiatr za duży. Jest mokro. Sąsiad obok na kempingu (po akcencie i wyglądzie: Irlandczyk) wjechał campervanem na trawę mimo tabliczki “Nie wjeżdżać, gdy mokro” i oczywiście się zakopał w trawiastym błocie. Przy operacji wypychania campervana zaangażowany został cały kemping (a jest nas tu w sumie 5 ekip) oraz bohaterska irlandzka kobieta (niekoniecznie Irlandka z wyglądu) jako kierowca. Skutek łatwy do przewidzenia: kobieta-kierowca przycisnęła gaz do dechy, a drugi sąsiad (Australijczyk) pchający akurat przy kole został ufajdany błotem od stóp do głów. Jego kobieta potem prała brudne, australijskie spodnie zerkając bykiem na nie do końca określoną Irlandkę. Słowem przyjaźń między narodami kwitnie. 🙂 A i jeszcze! W sklepach co chwile niezwykle mili Nowozelandczycy pytają uprzejmie a skąd my i dokąd my i prawie zawsze pytają, czy jesteśmy z Niemiec. A przecież mówimy po angielsku i chyba bez niemieckiego akcentu, prawda? Jedna pani nawet myślała, że byliśmy w armii. Wykoncypowałem, że chodzi im o te moje (niegdyś) zielone traperskie spodnie oraz również zieloną czapeczkę z daszkiem model wojskowy, którą noszę cały czas chroniąc moją bujną czuprynę przed słońcem i deszczem. Niemcy to taki wojskowy naród (Eins, Zwei, Drei, Achtung!), a w Nowej Zelandii pamięć o obu Wojnach Światowych wciąż żywa (innych praktycznie nie mieli), to pewnie tak im się kojarzę.

Bay of Islands Nie da się jednak ukryć, że Nowa Zelandia jest śliczna oraz bardzo przyjazna turystom. Ludzie życzliwi na każdym kroku z nieustającym “No worries!” na ustach. Na pierwszy rzut oka jest drożej niż USA, ale chyba bardziej urokliwie. Już po pierwszych dniach i spacerach po nadmorskich lasach subtropikalnych na północy czujemy się jak w innym świecie. Niektóre widoczki są jak z parku jurajskiego. Zwierzęta i ptaki też inne. A co dopiero będzie w górach?! Jesteśmy bardzo pozytywnie zbudowani i nastawieni na super widoki. Trzymajcie kciuki za poprawę pogody, bo jak na razie to mamy mieszane uczucia. Wszyscy tu potwierdzają, że wiosna tego roku nastała chłodna, a jedziemy właśnie na południe…

Zapraszamy do galerii z Auckland, z krajów północnych oraz jeszcze do zapomnianej z lądu stałego Fidżi.