Kącik łasucha Wietnam

13 marca 2010

Rodzaj szpinaku często stosowany w kuchni wietnamskiej Trzeba przyznać, że kuchnia wietnamska nas bardzo mile zaskoczyła. Spodziewaliśmy się ulepszonej wersji tanich warszawskich knajpek wietnamskich, a tutaj tymczasem przywitała nas istna orgia zapachów i smaków. Po pierwsze jest zielono. Jaka odmiana po Birmie, gdzie surowizny było niewiele. Tutaj na targach, w knajpkach w kafejkach zielenią się zioła, rozpychają kiełki, pachnie bazylia, mięta, kolendra, do potraw dodawane są lemonki (na talerzyku obok), a z tacek umieszczonych na stołach można dobrać sobie dowolne posypywaczki i sosy – chili, sos słodko kwaśny z nutą chili, chili z orzeszkami ziemnymi, chili dawka uderzeniowa, chili w paście, chili w sosie, chili w całości, chili małe czerwone, chili duże zielone…. No dobrze, żartuję sobie, jeszcze sos sojowy podają. :-). Daniem kultowym jest pho, jadane o różnych porach, ale z niezmiennym entuzjazmem.

Kotleciki rybne - takie ida czasem do phoPho to rodzaj naszego rosołku, ale bardzo delikatnego, zazwyczaj z wkładką mięsną i sporą ilością świeżej zieleniny, chili i limonek podawanych osobno. W pho jeszcze pływa makaron ryżowy – delikatny, często domowy, śnieżnobiały. Przy tej okazji zresztą nawiedziła mnie kolejna refleksja natury kulturowej, bo zdziwiłam się po cichu “Oni tu wszystko z ryżu mają!” (są ciasta z ryżu, bułeczki ryżowe z niespodziankami, różne rodzaje makaronu ryżowego, papier ryżowy do owijania sajgonek, kisiele ryżowe, mamałygi ryżowe – coś jak nasza owsianka, ryż na pomarańczowo i ryż na żółto i ryż z orzeszkami ziemnymi i z mieszanką cukru i soli, i ryż  postaciach, jakich jeszcze zapewne nie rozpoznałam). Potem jednak zdziwiłam się szczerze, że nigdy mnie ta naga prawda w europejskiej kuchni nie uderzyła – bo przecież u nas wszystko z pszenicy mamy – ciasteczka, pierogi, chleb, naleśniki, bułeczki z marmoladą, pampuchy, faworki i nawet kutię z pszenicy robimy. Gwoli narodowej przyzwoitości powinnam jeszcze słowo dodać o naszych nieśmiertelnych ziemniakach, ale pominę, bo w końcu one z Ameryki Południowej.

A z tego robią sałatkiZ zamawianiem pho zresztą też jest zabawnie. Wietnamski w sporej części opiera się na intonacji i to samo słowo ma różne znaczenie w zależności o wybranej intonacji. Czasem więc wysilam się mówiąc pho!, pho?, phooooo? pho., pho… i i tak nie wiadomo o co chodzi, więc podchodzę do gara, podnoszę pokrywkę i sprawa jest jasna. Najlepsze pho jadłam z rodzajem lekko słodkich rybnych placuszków, z miętową bazylią w ilościach nadmiarowych i ze sporą ilością palącej pasty chili, którą mi wsypano w ramach szkolenia cudzoziemców z lokalnych zwyczajów kulinarnych. Popłakałam się zresztą przy tym pho strasznie, bo ostre było, ale dobre, oj dobre. Wszystko pachnące, świeże, zielone, prosto z gara i zgodne z obserwacjami, że im knajpa bardziej obskurna, tym jedzenie lepsze. Bo jakoś dziwnym trafem restauracje turystyczne uparły się na pizzę i kuchnię włoską (choć też serwują potrawy wietnamskie). Jakoś nie mogę się przekonać, żeby kuchni włoskiej w Wietnamie spróbować, szkoda posiłku na lasagne, skoro można pochłonąć pho! Albo sajgonki, o których napiszę więcej następnym razem, bo ich rozmaitość zasługuje na osobny post.

Wyciąganie durianu ze skorupki Uprzejmie także donoszę drogim czytelnikom, że odmieniło mi (nam) się w kwestii durianu. Testowanie świeżego zostało przeprowadzone początkowo ze sporą rezerwą i ostrożnością, bo w kwestii durianowego smrodu nie odmieniło nam się zupełnie. Przynajmniej nie od razu. Podchodziliśmy do tego gigantycznego owocu jak do jeża –w końcu też kolczasty, prawda? Po założeniu plastikowych rękawiczek (a nie jest to częste – zazwyczaj nikt się nie przejmuje i w wielu miejscach jedzenie na talerz nakłada się  ręką) Wietnamka pokroiła nam go zręcznie na kawałki, każdy z nich umieszczając w woreczku, żebyśmy czasem się nie upaćkali, bo nas do hotelu nie wpuszczą ;-). Zmianę naszych upodobań najlepiej zilustrowała ewolucja miny Bernasia, który dostał go do łapki pierwszy. Początkowy wyraz obrzydzenia na twarzy w ciągu kilku sekund przeszedł w zaciekawienie, a następnie sfinalizował się w okrzyku: “Doooobre!”. Trzeba zresztą na marginesie przyznać naszym dzieciom, że na eksperymenty kulinarne są otwarte. Durian to chyba jeden z bardziej niezwykłych owoców, jakich udało nam się spróbować. Błonka pokrywająca miąższ jest lekko gorzka więc pierwsze wrażenia to powalający smród zepsutego mięsa i jaj i gorycz, ale po chwili dociera właściwy urok tego owocu. Smak słodkiego ubitego kremu jajecznego z amaretto, aksamitny, delikatny i niebiański.  Ach, ach, co za pyszności. Chociaż faktem jest, że po zjedzeniu czuje się wciąż  posmak (?), zapach (?) w ustach. Ciekawe, czy z durianem jest tak, jak z naszym czosnkiem i Wietnamki pytają swoich partnerów: “Kochanie, a czy Ty jadłeś dzisiaj durian?”.

Shake mango Co krok zresztą to odkrycie. Shake to już właściwie klasyka. Wczoraj za to odkryliśmy tutejszą herbatę. Pachnie jaśminem i wygląda jak zielona, ale jaśminowej zielonej herbaty o takim smaku w Polsce nigdy nie piłam. Ma tak kwiatowy aromat, że śmiało można by jej zamiast perfum używać. Kawa, której spróbowałam przez czysty przypadek, ma wyraźny zapach czekolady – z lodem i skondensowanym słodkim mlekiem smakuje nieprawdopodobnie – jak kawowo-czekoladowe-śmietankowe lody. Jednym słowem Wietnam to przygoda kulinarna. Dodatkowego smaczku dodaje fakt, iż lubią tu też jedzenie bardzo ekstremalne, a my nie zawsze do końca wiemy, co jemy…


My Son willy nice*

10 marca 2010

Starówka Hoi An W pobliżu Hoi An, uroczego i niezwykle turystycznego miasteczka znajduje się My Son – świątynia, której budowa rozpoczęła się w IV wieku, a więc wtedy, kiedy nasi przodkowie w dzikich ostępach biegali za zwierzyną, oganiali się od wilków i zupełnie nie była im w głowie budowa czegokolwiek poza drewnianymi chatkami i osadami warownymi w bardziej strategicznych miejscach. A już na pewno nie myśleli o świątyniach – wystarczały im zapewne posągi Światowida zagubione w leśnej kniei.
Aby dostać się z Hoi An do My Son (około 40 km), można wynająć samochód albo pojechać transportem zorganizowanym, czyli autobusem – wybraliśmy drugą możliwość.

My Son Wyjazd miał być o 7:45, więc o 7:15 stawiliśmy się karnie na śniadanie co, przyznajmy otwarcie, nieczęsto nam się zdarza. Okupione to zresztą zostało kilkoma awanturami tej części rodziny, która rano wstawać nie lubi. Po dziesięciu minutach oczekiwania na menu lekko zaniepokojeni zapytaliśmy, jak to jest dzisiaj z tym śniadaniem. Pani na to grzecznie zapytała, czy śniadanie może być później, podając powód w sposób niezwykle zawiły. Odpowiedzieliśmy równie grzecznie, że niestety nie, argumentując, że jak nie dostaniemy śniadania teraz, to go nie zjemy wcale. O 7:35 zajechała pod hotelik druga pani dzierżąc w ręku woreczek z bagietkami, a o 7:40 wjechały wreszcie nasze omlety. Poganiając towarzystwo i łykając pospiesznie nasłuchiwałam nerwowo dźwięku nadjeżdżających pojazdów. W końcu lada moment mieliśmy wyjeżdżać. O 7:55 byliśmy po śniadaniu i nasłuchiwaliśmy już wszyscy. O 8:35 pojawił się uśmiechnięty pan na motorynce, zapytał czy my to my, i zapewnił, że nasz minibus zaraz przyjedzie. Ostatecznie wyjechaliśmy o 8:55 w towarzystwie dziesiątki innych turystów. Umęczyliśmy się nieco, bo trwały roboty drogowe i tkwiliśmy w korku dobre pół godziny – cała podróż trwała w sumie około dwóch godzin, ale nic to dla nas.

Linga z dziurką Na miejscu okazało się, że najwyraźniej wykupiliśmy wycieczkę, a nie transport, bo ni z gruszki ni z pietruszki pojawił się koło nas wietnamski przewodnik. Kiedy ustawiliśmy się w kółeczko przy pierwszym kompleksie świątyń, rozpoczął swoją przemowę od bezpośredniego pytania wygłoszonym tonem godnym Savonaroli: “Czy Wy wiecie (pauza) co to był Vietkong?” Tu wskazał na porośnięty trawą lej po bombie (amerykańskiej) stanowiący dowód, że wrogi imperializmowi element właśnie tutaj stacjonował. Twarze turystów wyrażały niepewną konsternację. “Ludzie z Vietkongu kochali swój kraj i tutaj się ukrywali – pili, walczyli i ukrywali się i tak w kółko, w kółko!” dobitnie nam wyjaśnił. Przez twarze słuchaczy przebiegł błysk zrozumienia. Potem było jeszcze weselej. A to z racji antycznych kamiennych penisów (zwanych linga) – hinduistycznych symboli płodności związanych z kultem Siwy, w których starożytny lub współczesny (nie udało nam się ustalić) myśliciel kreatywny wydrążył dziurkę właściwej wielkości. Według słów naszego przewodnika poleca się skorzystanie z antycznego (?) wynalazku w celu zwiększenia rozmiaru jego biologicznego odpowiednika. “Willy nice!*” wykrzyknął z ochotą jeden Anglik i rozpętał dyskusje komu się zmieści, a komu nie i dlaczego.

W przypadku kobiet dotykanie lingi oznacza zmianę jakości życia bardziej odsuniętą w czasie – męża się znajdzie, tylko nie wiadomo kiedy. Isia więc macnęła dla formalności, a ja zignorowałam snując milczące rozważania na temat uniwersalnych dla każdej kultury przekazów ludowych – bodajże w Budapeszcie jest pomnik jeźdźca na koniu, któremu (co ciekawe nie jeźdźcowi, ale koniowi) należy pogłaskać błyszczące, wypolerowane przez tysiące rąk jądra, aby zapewnić sobie szczęście w miłości. Dotkniesz – będziesz szczęśliwa, nie dotkniesz – nic z tego. Hmmm… Z tego wszystkiego nasz przewodnik jakoś zupełnie zapomniał opowiedzieć nam o wedyjskich rytuałach płodności  – linga polewano świętą wodą, która spływała do joni (żeńskich  narządów płciowych – symbolu życia) obejmujących linga u podstawy, co symbolizowało stwórczą moc Siwy.

Kobieta czy męzczyzna Następny na liście był posąg o bliżej nieokreślonych kształtach. Niestety bezgłowy. Ale jednak nasz przewodnik i taką niedogodność potrafił obrócić w ciekawy element rozrywkowy. “Kobieta czy mężczyzna?” – rzucił w kierunku zaskoczonej pytaniem publiczności. “Siwa – kobieta czy mężczyzna?” wyjaśnił podnosząc nieco głos. Rzeźbę niewątpliwie naruszył ząb czasu, a niewiele osób czytało wcześniej coś o hinduizmie, więc zakłady były pół na pół, co tylko ucieszyło pytającego. “Jedno i drugie! Jedno i drugie! To ci dopiero szczęściarz!” Po tym radosnym wykrzykniku zademonstrował nam jak dobrze ułożyć podbródek na przetrąconym karku starożytnej rzeźby i radośnie oznajmił: “Teraz 10 minut na zdjęcia!”.

Przez następny kompleks pognaliśmy truchcikiem, bo najwyraźniej naszemu przewodnikowi kończył się czas. Pozbawieni zupełnie dyscypliny, ale pełni ciekawości zapuściliśmy się więc do kilku świątyń na własną rękę wspomagając się przewodnikiem (tym razem książkowym) i wlokąc się w ogonie grupy. Zdążyliśmy jednak jeszcze dojrzeć, jak nasz lokalny guru pieszczotliwie głaszcze kamienną płytę pokrytą napisami sprzed tysiąca lat (a może i więcej) mówiąc: “To? Ach, tak! Trochę się zatarło!”. Duchowo jednocząca się z nami starsza pani postanowiła wyrazić swoje rozczarowanie tempem zwiedzania. “Cóż” oznajmił jej z pięknym uśmiechem “najwyraźniej wybrała pani złą wycieczkę”.

Potem odparliśmy jeszcze atak naszego przewodnika, któremu bardzo zależało na tym, abyśmy wrócili łodzią, zamiast minibusem (oczywiście za odpowiednią dopłatą). Podawane argumenty były różne: “Łódką lepiej, naprawdę lepiej!”, “Łódź duża, naprawdę duża!” i zupełnie nietrafione w naszym przypadku: “Wszyscy wracają łodzią tylko nie Wy!”. Chwilę później okazało się, że pędziliśmy przez ruinki kurcgalopkiem z Chmielewskiej, żeby spędzić 30 minut w sklepie z pamiątkami, gdzie można było kupić gipsowe kopie rzeźb z My Son za 25$ li i jedynie.  Posiedzieliśmy więc w cieniu na schodkach sącząc zimną wodę z butelki i zgodnie stwierdzając po raz n-ty w naszym życiu, że wycieczki organizowane to zupełnie nie to, co Tygryski lubią najbardziej. Ale mimo to bawiliśmy się przednie. Gdyby ktoś już nie nakręcił “Mojej wielkiej greckiej wycieczki” , my na pewno byśmy to zrobili.

Galeria z Hoi An i okolic tu.

*zazwyczaj: “really nice” tj. “jak miło!” lub “jaki ładny!”. Tu zamiast “really” jest “willy” czyli czułe brytyjskie określenie tego, co mężczyźnie najdroższe.


Pociągiem do Hue

6 marca 2010

Pociągowe wygłupy Podróż pociągiem przez pół Wietnamu trwała ponad dobę, ale ponieważ mieliśmy miejsca sypialne i swój własny, czteroosobowy przedział to było w sumie rewelacyjnie. Wietnamczycy są dumni ze swojej kolei jadącej wzdłuż wybrzeża od Hanoi do Ho Chi Minh City. Kolei zaprojektowanej nawiasem mówiąc przez Francuzów. Wadą tej ponad 1600-kilometrowej autostrady żelaznej jest to, że ma jeden tor i co jakiś czas pociągi z południa i północy muszą się mijać na stacjach. Ponieważ codziennie jedzie kilka pociągów na północ i kilka na południe i w dodatku są tu różne klasy pociągów, to możecie się spodziewać, że ułożenie planu jazdy i korzystanie z niego nie jest łatwe. Generalna zasad jest taka, że pociągi oznaczone jako S mają pierwszeństwo i jadą szybciej, przez co odcinek z Sajgonu do Hue są w stanie pokonać w 18 godzin. Pociągi wolniejsze (oznaczane jako T) jadą tą samą trasę w 24 godziny, bo na wszelkich stacjach i bocznicach puszczają te klasy S. Tak wygląda to od strony teoretycznej. Biorąc więc pod uwagę godzinę, na którą chcemy dojechać oraz dostępność wagonów i biletów kupujemy bilet na stacji (pani w okienku mówi po angielsku) lub w agencji turystycznej (ze sporą prowizją) i jesteśmy gotowi. Każdy pociąg ma określoną klasę wagonów i biletów, ale generalnie są dostępne soft-sleeper (czyli jak nasz sypialny), hard-sleeper (coś w rodzaju kuszetki), soft-seat (czyli fotel) oraz hard-seat (czyli drewniana ławka). Ta ostatnia klasa to wśród samych Wietnamczyków, ich tobołów oraz w strugach własnego potu, bo w najtańszych wagonach klimatyzacji nie ma.

Grobowce koło Hue W przewodniku wyczytaliśmy też, że z jedzeniem nie ma problemów, bo do pociągu na każdej stacji wchodzą sprzedawcy oferujący różne smakołyki. Okazało się to nieprawdą, bo nasz pociąg był zamknięty na cztery spusty, co dawało owszem pewne poczucie bezpieczeństwa, ale utrudniało zaopatrzenie w smakołyki. Na szczęście 2 razy dziennie wesoły facet z obsługi pociągu sprzedawał kurczaka z ryżem, więc przeżyliśmy jakoś – leniąc się, budując z klocków (to młody), czytając kolejne przygody zakochanego wampira (to starsza) oraz oglądając filmy na notebooku (to my). W wagonie obok przy umywalce był kontakt, więc można było się nawet podładować. W nocy przydał się sznurek do bielizny, który przezornie mam ze sobą, bo okazało się, że przedział owszem ma klamkę, ale nic w rodzaju zamka i trzeba było się jakoś zabarykadować od środka, żeby sobie zapewnić spokojny sen. Przywiązawszy solidnie klamkę usnęliśmy snem błogim, a pociąg turkotał zawzięcie. Tym sposobem dojechaliśmy do Hue, dawnej stolicy cesarskiej, gdzie dziwnym zbiegiem okoliczności spotkaliśmy Kamilę i Agnieszkę – dwie wrocławianki w plecakowej podróży po Wietnamie i Kambodży. Razem przez 2 dni oglądaliśmy stare, cesarskie pałace, grobowce i świątynie oraz jeżdżąc na rowerach raczyliśmy się piwem i sokami owocowymi opowiadając sobie historie z kraju i ze świata. Słowem: wakacyjnie się zrobiło.

Zapraszamy do galerii z Hue!


Good Morning Vietnam

1 marca 2010

Sajgon No i dolecieliśmy. Wietnam. Kolejny kraj, kolejne wrażenia. Nie będziemy ukrywać, że dla nas to już nie pierwszyzna ;-), więc z przewodnikiem Lonely Planet w ręku i z głową na karku musimy sobie jakoś dać radę. Chyba nam jakoś wychodzi, bo cała czwórka jest zadowolona, a dzieciaki już są tak przyzwyczajone do przemieszczania się i spania prawie każdą noc w innym łóżku, że teraz żaden wyjazd im nie straszny. Już rano na lotnisku wykonaliśmy zręczny manewr flankowy (zupełnie jak Jaskier) i omijając taksówki z podrasowanymi licznikami (bijącymi podobno cztery razy szybciej niż powinny) udaliśmy się na miejski autobus do centrum Ho Chi Minh City, czyli dawnego Sajgonu. Autobus przebijał się mozolnie przez chmary motorowerków, skuterków, taksówek, rowerów i ryksz, a my ucinaliśmy sobie pogawędki z francuzami wracającymi właśnie z północy. Zasięgnąwszy wcześniej języka w sieci i wśród turystów wiedzieliśmy mniej więcej jakich cen w hotelach należy się spodziewać i jak się targować. Udało nam się trafić do przyjemnego, rodzinnego hoteliku z dużym TV, gdzie leciało Animal Planet na okrągło. W Bangkoku już próbowaliśmy sajgonek (czyli spring rolls), więc teraz również menu obiadowe wydawało się być ustalone ku kolejnej radości najmłodszych pożeraczy (o tym jednak będzie pisała Beata, więc nie uprzedzam).

Katedra Notre Dame w Sajgonie Ho Chi Minh City (czyli dawniej Sajgon, stolica południowego Wietnamu) zaskoczył nas jednak pozytywnie – jeszcze bardziej, niż się spodziewaliśmy. Miasto jest czyste (jak na warunki azjatyckie), nie aż tak zatłoczone jak taki na przykład Bangkok, ale przede wszystkim daleko lepiej rozplanowane. Aleje pełne drzew przechodzą w szerokie bulwary i spotykają się na rondach, dość kulturalne sklepy nie wychodzą na ulicę, czy chodnik (jak w Birmie), katedra Notre Dame przypomina o Europie, autobusy miejskie są bardzo cywilizowane, wszystko jest oznaczone normalnym alfabetem i bardzo często po francusku i po angielsku. Słowem: widać wpływy europejskie i tą francuską rękę (choć obecnie historycznie już odległą). Nie jest to tak wyraźne, jak w niektórych miastach Ameryki Środkowej, gdzie Hiszpanie zrobili wszystko od podstaw sami dla siebie. Tutaj widać to pomieszanie i ten lekki azjatycki chaos (szczególnie na ulicach pełnych skuterów), ale daleko mniej, niż w takim na przykład Bangkoku. Słowem podoba nam się! Może to też dlatego, że wcześniej spędziliśmy 3 tygodnie w Birmie – kraju co by nie mówić mniej rozwiniętym, a może dlatego, że podświadomie cieszymy się widząc socjalistyczne flagi obok zupełnie normalnych, kapitalistycznych sklepów. 🙂

 

W muzeum wojny w SajgonieOdwiedziliśmy (rotacyjnie, bez dzieci) muzeum Wojny Amerykańskiej. Wojna Wietnamska, albo Północno-Wietnamska jest tu określana dobitnie jako Wojna Amerykańska. Zresztą ślady tej wojny jeszcze można spotkać, choć głównie w postaci wycieczek dla turystów oraz wszelkiego rodzaju pamiątek łącznie z oryginalnym amerykańskim osprzętem żołnierzy (noże, manierki, kompasy, lornetki). Dla wielbicieli militariów rewelacja. Dla pacyfistów – naprawdę ciężkie przeżycie, bo choć muzeum jest nieco propagandowe (w znaczeniu: antyamerykańskie), to pokazuje naprawdę przerażające zdjęcia. Na szczęście na piętrze jest też świetna wystawa fotografii reporterów wojennych – już nie propagandowa, a pokazująca prawdziwy, ludzki obraz wojny. I to na doskonałych zdjęciach. Dla zwolenników militariów polecamy też przejażdżkę rowerem po wioskach i polach ryżowych w okolicy strefy zdemilitaryzowanej. Jest marzec, a my po godzinie byliśmy cali mokrzy od potu i pochłanialiśmy wodę litrami. Naprawdę nie wiem, jak żołnierze sobie tu radzili jeszcze z całym dobytkiem na plecach. Upał niemiłosierny!

Eksponaty przed muzeum wojny Wracając do wojny i tego, co ona robi z losami ludzkimi, to taka historyjka usłyszana jeszcze w Australii od spotkanego w Canberze weterana (Australijczycy też brali aktywny udział w wojnie): Facet stacjonował właśnie w Sajgonie i poznał tam Wietnamkę, z którą się ożenił i która zaszła w ciążę. Pomagał dostarczać materiały na stacjonujący w porcie niemiecki statek-szpital (Niemcy mieli zabronione wysyłanie swoich sił zbrojnych, więc udzielali się w ten sposób) i miał tam zdaje się jakieś dobre układy. Gdy zbliżał się okres porodu Niemcy zaprosili go z żoną, aby rodziła na statku pod opieką lekarzy. Akurat jednak w tych dniach rozpoczęło się bombardowanie Sajgonu i statek jak stał, musiał szybko ewakuować się na wody międzynarodowe. Tam, na Niemieckim statku znajdującym sie na wodach międzynarodowych, wietnamska żona naszego Australijczyka urodziła dziecko, które od razu w papierach dostało obywatelstwo niemieckie. 🙂 Australijczyk, z żoną i dziećmi mieszka w Adelajdzie, a jego syn (formalnie Niemiec) pracuje w Canberze w ambasadzie Wietnamskiej.

Zapraszamy do galerii z Ho Chi Minh City (Sajgonu).