DESZCZE NIESPOKOJNE USTAŁY STOP
WYSZŁO SŁONECZKO STOP
SZYKUJEMY SIĘ NA JUTRO NA NURKOWANIA STOP
POZDRAWIAMY STOP
4B
BULA! STOP
PORA DESZCZOWA ZA WCZEŚNIE STOP
LEJE JUŻ DRUGI DZIEŃ STOP
JAPOŃCZYCY ZAŚPIEWALI “SZŁA DZIEWECZKA DO LASECZKA” STOP
I ODPŁYNĘLI STOP
INTERNET SŁABY STOP
PONCZA PRZECIWDESZCZOWE DALEKO STOP
ZA TO DRINKI BLISKO STOP
CZEKAMY NA SŁOŃCE STOP
4B
Długo nie wytrzymaliśmy w stanie błogiego nicnierobienia, choć trzeba przyznać, że im więcej czasu spędzaliśmy w wodzie, tym bardziej nam się ta Polinezja podobała. Szczególnie po tym, jak wyśledziliśmy grupę bajecznych, pełnych niezmiernej gracji płaszczek i popływaliśmy z nimi – my na powierzchni – one pod nami, my zwyczajni – one doskonałe. Odwiedziliśmy też kolejne miejsce snorklingowe i nacieszyliśmy oczy rybkami o najbardziej fantastycznych kolorach i wzorach. Turkusowe ryby papuzie, żółciutkie butterfish, niebiesko – turkusowe rybki o pyszczkach tapira, białoszare wąsate wbijające się na pół mordki w piasek, flądropodobne stworzenia denne normalnie nie do zauważenia, jeżowce, sporawe rybki z rodzaju jacków z piękną niebieską linią wzdłuż płetwy ogonowej, ryby igły (needlefish) i jeszcze setki innych rybek, które wyglądały, jakby ktoś je cieniutkim pędzelkiem pomalował w misterne barwne wzorki*. Tak więc stworzeniom morskim postawiliśmy szóstkę z plusem, a następnie przystąpiliśmy do badania atrakcyjności mieszkańców lądów i wybraliśmy się na występ polinezyjskiego zespołu tanecznego.
W Polinezji Francuskiej panuje miły zwyczaj, że zespoły tego typu umilają kolację gościom hotelowych restauracji. Wybraliśmy się więc do hoteliku za płotem, który tego typu spektakle organizował w położonej przy plaży knajpce. Pomni polskich tradycji kapel grających do kotleta nie robiliśmy sobie specjalnych nadziei na występ o dużej wartości rozrywkowej i artystycznej. Tym bardziej, że zgodnie z miejscową zasadą zbliżoną do “spiesz się powoli”, zespół niespiesznie zjadł hotelową kolację, równie leniwie pościągał z siebie T-shirty i wdział kostiumy bardziej odpowiednie na tę okazję. A że widok na grupę przesłaniał nam jegomość rozmiarów Obeliksa to stwierdziliśmy, że muzycy będą jak na lotnisku – sympatyczni i lekko zblazowani. Nasze przewidywania nie sprawdziły się, chociaż zaczęli pół godziny po czasie od spokojnych pieśni polinezyjskich, demonstracji licznych sposobów wiązania pareo i przyjemnej bałałajkowej muzyki. Ale potem weszły bębny. Bębny o głębokim głuchym dźwięku i hipnotyzującym rytmie. I zrobiło się gorąco. Dziewczyny w zdobionych muszlami biustonoszach i zapiętych nisko spódniczkach z liści palmy i rafii wybijały biodrami każde uderzenie; półnadzy, natarci oliwką mężczyźni z polinezyjskimi tatuażami w przepaskach lub stylowych prześcieradełkach zawiązanych na biodrach jakby od niechcenia wydawali groźne okrzyki, tańczyli z nożami i włóczniami, wchodzili w płomienie i żonglowali pochodniami. Rytmy były gorące, tańczący pełni temperamentu, a cały występ bardzo hmm, hmm… pierwotny.
Jak wiadomo, po wylądowaniu białych na Tahiti tutejsze kobiety bez ogródek pokazały, w jaki sposób chciałyby sprawdzić, czy cudaczni przybysze mają wszystko na swoim miejscu. Wywołało to u niektórych entuzjazm (piękne kobiety, gorący klimat i kilka miesięcy na morzu robi swoje), a u niektórych zgorszenie. Tym większe, że w Europie panowały wtedy zupełnie inne nastroje dotyczące tej sfery życia. Dzisiaj zgorszenia nie ma, ale trzeba przyznać, że entuzjazmu wśród turystek i turystów widzieliśmy sporo. Tak więc, jeśli ktoś ma ochotę na chwileczkę zapomnienia, Polinezja Francuska ma wiele do zaoferowania.
Galeria będzie. Już jest. Zapraszamy tutaj.
*Nazwy polskie podamy przy bardziej dogodnym połączeniu z Internetem.
Jak powiedział niemiecki właściciel hosterii w Vilcabambie, Ameryka Południowa jest kontynentem “z sercem” – nasze doświadczenia w Ekwadorze i Peru w pełni to potwierdzają. Są jednak rzeczy, które zastanawiają i smucą.
Będąc w Chiclayo za rekomendacją przewodnika wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę nad ocean do rybackich wiosek Pimental i Santa Rosa. Miało być uroczo i miały być trzcinowe łódeczki i rzeczywiście były, tylko w nieco innej scenerii. Niebo było zachmurzone i wiało jak nad Bałtykiem, ale jako przedstawiciele narodów Północy niezrażeni wybraliśmy się plażą do następnej wioski mijając po drodze gigantyczne kolonie pomarańczowych krabów chowających się przed nami w wykopanych przez siebie norkach. Po drodze zmuszeni byliśmy uświadomić sobie, że tu zima przecież, a do równika jednak trochę daleko. Bliżej Santa Rosy było coraz gorzej, ale już z innego powodu. Najpierw zobaczyliśmy sępy indycze (turkey vultures) o charakterystycznych czerwonych głowach pożywiające się czymś, co według Błażeja wyglądało jak bulwa jakiejś rośliny, a co według mnie kiedyś było foką.
Później był smród ryby, psującego się mięsa i Bóg wie, czego jeszcze, a dopiero po chwili zobaczyliśmy odrapany budynek przetwórni rybnej. Dookoła porozrzucane były na sporej powierzchni nadpalone i dymiące worki i reklamówki foliowe, najwyraźniej zawierające śmieci. Dwóch kilkunastoletnich chłopców wybierało z tej sterty papierowe kartony i pakowało na dwukołową taczkę wprowadzając w życie wymuszony biedą recycling. Obok płynęło coś, co kiedyś było może rzeczką, ale teraz miało kolor czarno-żółty. Wszystko wpadało do oceanu. O niezwykłej elastyczności natury świadczy fakt, że siedziały sobie w tym ścieku czaplowate ptaszki i nóżki im się nie rozpuszczały. Chwilowo odechciało mi się ceviche, przynajmniej w tym miasteczku, podobnie zresztą jak i chichy, której mieliśmy spróbować.
Santa Rosa szczyci się ponoć kilkunastoma rodzajami chichy, ale chyba już wiemy dlaczego – dawno nie widzieliśmy tak przygnębiającego miejsca. Szliśmy z szalikami przy nosach – nie jesteśmy jacyś strasznie delikatni, ale zapach był nie do wytrzymania – tak bardzo, że czerwonymi literami pulsowało mi w głowie: “Skażenie biologiczne!, Skażenie biologiczne! Alarm, siostry, ALARM!” ;-). Robiłam zdjęcia czując się jak aktywistka Greenpeace, a ten akurat miałby tu sporo do zrobienia. Później minęliśmy jeszcze porozrzucane wokół przetwórni szopy z desek i trzciny – prawdopodobnie schronienie dla pracowników sezonowych, bezwładnie sklecone wokół głównego wejścia do przetwórni oraz samą przetwórnię – ponury, odrapany budynek przypominający więzienie gdzieniegdzie osmalony dymem – może już się komuś równie mocno nie podobał, co nam, a może Greenpeace próbował już coś wskórać. Do Chiclayo wróciliśmy szybko i przed czasem z braku chęci omijając jeszcze jedną wioseczkę, którą chcieliśmy po drodze zwiedzić.
Będąc na targu w Chiclayo, barwnym i głośnym jak to tutaj bywa, widzieliśmy dostępny w handlu detalicznym w kolorowych opakowaniach DDT – środek zabroniony w wielu krajach, niegdyś uważany za idealny pestycyd, a później podejrzewany o działanie teratogenne (wywołujące mutacje płodu) i rakotwórcze. Jest on tym bardziej niebezpieczny, że jego okres rozpadu wynosi około 15 lat i kumuluje się w organizmach żywych. Niektóre kraje Trzeciego Świata stosują go w walce z malarią – w Chiclayo i na północnym wybrzeżu Peru malaria teoretycznie występuje, ale należałoby się spodziewać, że tego typu działania będą podejmować organizacje rządowe, a nie jednostki. Skuteczność DDT w walce z malarią (a właściwie z komarami) była na tyle duża, że wiele z krajów rozwijających się musiało wybierać: malaria teraz, albo kłopoty potem. Wybór trudny, ale podejrzewam, że przeważają kłopoty potem. W Peru DDT jest stosowany najwyraźniej bez dozoru, pytanie w jakich ilościach, w jakim celu i jak wiele jest go już w środowisku i samych Peruwiańczykach.
Na targu pestycydy sprzedawane są w olbrzymiej rozmaitości – nie da się tego wytłumaczyć klimatem, bo nie były one tak dostępne w żadnym kraju, w którym byliśmy dotychczas. DDT jest jednym z bardziej znanych środków owadobójczych – na tyle znanym, że od razu skojarzyłam nazwę. Kto wie jednak, co jeszcze się tu stosuje – na przykład co kryje się pod niezwykle udaną skądinąd marketingowo nazwą handlową “Bin Laden”? To dopiero musi być świństwo :-). Producent reklamuje, że to środek na karaluchy, ale nigdy nie wiemy dokładnie, co jeszcze ubijemy przy okazji. My chyba preferujemy w takiej sytuacji metody mechaniczne – kapeć w dłoń i naprzód! :-). Tak na poważnie to pytania o ilość, rodzaj i sposób stosowania pestycydów są istotne, szczególnie dla tych, którzy myją się w kanałach irygacyjnych wokół Chiclayo, piorą w nich odzież i pozwalają się pluskać swoim dzieciom.
Świadomość ekologiczna jest mniejsza niż w krajach rozwiniętych. I tu i w Ameryce Środkowej dużo trudniej znaleźć jest produkty bez barwników sztucznych i konserwantów – uderzyło mnie to bardzo w Meksyku, gdzie sprzedawane są olbrzymie tęczowe lizaki –piękne, ale z dużą ilością sztucznych barwników. W Polsce jest to niemal normą, że większość firm tego typu środków nie stosuje, lub stosuje je jedynie w wybranych produktach. Kilkukrotnie podróżując po Ameryce Środkowej widzieliśmy pasażerów wyrzucających za okno pozostałości posiłków: torebki foliowe, styropianowe tacki, papiery – rezultacie pobocza często są bardzo zaśmiecone. Jednocześnie wszystkie te kraje mają przyrodę przyprawiającą o zawrót głowy. Może działa fraszka Kochanowskiego “Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz”, a może w miarę bogacenia się, kiedy podstawowe potrzeby są już spełnione wzrasta też świadomość ekologiczna i troska o otoczenie.
Żeby zbytnio nie zgnuśnieć po trekkingu i poczuć tlenowy doping zjechaliśmy 4000 metrów niżej – nad ocean do małej wioski Puerto Lopez. Oprócz tego, że Puerto Lopez leży nad oceanem, ma jeszcze jedną ogromną zaletę. To tu, ku wybrzeżom Ekwadoru migrują wieloryby. Gnane instynktem pokonują 7000 km płynąc z zimnych wód Antarktydy aż do równika. To tu odbywają się wielorybie gody – taniec, śpiew i pokazy męskiej siły. Oboje z Błażejem bardzo chcieliśmy jeszcze raz zobaczyć te fascynujące ssaki poruszające się z niezwykłym wdziękiem i godnością. Mieliśmy już okazję widzieć je w pobliżu Cape Cod w USA, na olbrzymim żerowisku, gdzie to nurkowały to wynurzały się unosząc wypuszczanymi bąblami gigantyczne ilości krylu, ale spodziewaliśmy się, że tym razem nasze spotkanie będzie wyglądało zupełnie inaczej. I rzeczywiście tak było. Na Cape Cod zachwycała ich bliskość i liczba – widzieliśmy ich w sumie około dziesięciu, samce i samice z małymi (jedyne 5-6 metrów), były tak blisko, że nurkując niektóre z nich ocierały się o kadłub sporej łodzi, którą płynęliśmy. Teraz łódź była mała i jakikolwiek bezpośredni kontakt mógłby się źle dla nas skończyć. Dwa samce i samica płynęły, a nie nurkowały, to pojawiając się, to znikając za falami. Całość nie wyglądała aż tak spektakularnie jak na Cape Cod, bo widzieliśmy co prawda ich grzbiety i płetwy ogonowe leniwie prześlizgujące się po powierzchni wody, ale nie działo się nic więcej. Wszystko miało swój rytm i regularność. Do czasu. Bez zapowiedzi, bez najmniejszego wstępu zobaczyliśmy nagle ciemny kształt wynurzający się z wody. Była w tym skoku i dynamika i spokój, potężna siła i gracja. Na łódce wszyscy westchnęli z zachwytu, a kapitan, który siedział obok uśmiechnął się do nas z dumą, jakby to o swoim synu chciał powiedzieć: ”Widzicie? Skoczył! Skoczył! Popatrzcie, jaki jest piękny!”. Rzeczywiście był piękny, a samo przeżycie niezwykłe, tym bardziej, że podglądaliśmy coś w naszym odczuciu bardzo intymnego. Widzieliśmy jeszcze kilka takich skoków, parę z nich zaakcentowanych dodatkowo eleganckim machnięciem bocznej płetwy i zmysłowym wygięciem całego ciała. Ani zdjęcia (właściwie tylko jedno się udało), ani filmik nie oddają ich piękna, ale zamieszczamy, żeby choć trochę je przybliżyć. Jednocześnie przekazujemy wyrazy szacunku operatorom brytyjskiego filmu przyrodniczego Planeta Ziemia (Planet Earth). Nie mamy bladego pojęcia, jak im się takie zdjęcia udało nakręcić. Nie żebyśmy mieli jakieś ambicje w tym kierunku, ale na naszej łódce tak telepało, że mało z aparatami nie pospadaliśmy do wody – zobaczcie zresztą na filmie:
Mogłabym spędzić na tej łódeczce tydzień wpatrując się w wieloryby, ale mieliśmy już w planie kolejny punkt programu wycieczki: Isla de la Plata, na której znajdują się kolonie ptaków morskich: gniazdują tam albatrosy, fregaty, kilka gatunków głuptaków. Cała wyspa jest rezerwatem przyrody, można się poruszać po niej tylko z przewodnikiem, utrzymując dystans 2 metrów do ptaków, które często wysiadują swoje jaja bezpośrednio na ścieżce. Najbardziej wzruszyły nas głuptaki (blue-footed boobies): swoim kaczym chodem, kłótniami, gwizdami no i barwą łapek – niebieską, jakby im ktoś je farbką pomalował albo nałożył ciut za duże niebieskie kaloszki. Ich pisklęta osiągają dojrzałość płciową dopiero w wieku 2,5 lat – jeśli nieszczęśni rodzice muszą je aż tak długo karmić, to nic dziwnego, że niektóre z puchatych głuptakowych nastolatków wyglądają na dużo większe niż ich rodzice. Ponieważ trwał także okres godowy fregat, których samce nadymają małe, czerwone wole do monstrualnych rozmiarów, mogliśmy porównać czym się różni wole zwiśnięte od nadętego – trzeba przyznać, że gołym okiem widać, które jest ciekawsze ;-).
Ostatnim punktem programu był snorkeling (czyli z fajką i maseczką dookoła wyspy). Woda była chłodna i pływaliśmy bez pianek, więc nie daliśmy rady spędzić w niej zbyt dużo czasu, ale wystarczająco, aby zobaczyć angelfish (ryby anioły) – inny gatunek niż w Morzu Karaibskim, rodzaj needlefish (ryba – igła) – też odmienny, niewielkiego snappera i pełno innych kolorowych rybek. To tak na oko, bo gatunki jeszcze musimy posprawdzać w źródłach. Jak na jeden dzień to zwierzaków sporo.
Galeria z Puerto Lopez i okolic tutaj.
Siedząc tu nie za bardzo rozumiem, po co się jeździ nad Bałtyk. Bo wyobraźcie sobie takie coś: Utila to owalna wyspa długości jakiś 13 km szeroka na 3. Płaska praktycznie jak deska i pokryta zielenią. Przy brzegu wszędzie domki z pomostami, dyskretne ośrodki wczasowe, hoteliki. Wygląda to wszystko sielankowo i spokojnie, bo nie ma tu dużych betonowych hoteli, ani wielkiej turystyki. Atmosfera wyluzowana – w dawnych czasach była tu siedziba angielskiego pirata kapitana Jamesa Morgana (znanego m. in. z butelek z rumem). Po głównej ulicy miasta wszyscy człapią w klapkach lub poruszają się rowerami, meleksami lub skuterami. Przeważają goście firm nurkowych i różnego sortu podróżnicy – nie spotkasz tu eleganckiego pana lub pani turystki z pieskiem. Prawie nie ma plaż – raczej pomosty, zejścia do wody lub bezpośrednio na rafę. Właśnie rafa, bo Utila jest położona praktycznie na pełnej rybek i kolorów rafie koralowej. Jest tu kilka barów, restauracji, jedno kino, jedna siłownia, parę sklepów i kościołów (mieszkańcy są raczej konserwatywni) oraz sporo firm nurkowych. Wszyscy mówią po angielsku (historyczne wpływy brytyjskie). Powiecie: raj? No tak, ale ja jeszcze nie skończyłem… 🙂
Jakieś 500 metrów od brzegu głównej wyspy, a 20 minut łodzią z głównego miasteczka po drugiej stronie leżą Utila Cayes (wymawia się to jak “keys”, czyli klucze – może nazwa wzięła się od klucza ptaków?), czyli szereg malutkich wysepek wystających z rafy. W Belize nurkowaliśmy na takiej właśnie wysepce. Tutaj są one mniej spektakularne, bo mniej jest na nich palm, ale za to jest ich więcej, są bliżej i są wszystkie dostępne kajakiem z naszego hotelu (W Belize większości były po prostu prywatne). Dwa z nich (Jewel Caye i Pigeon Caye ) są zamieszkane i połączone mostem. Jest to jakby małe miasteczko na wodzie. Ma ok 500 mieszkańców, 7 kościołów, kilka sklepów, mały targ rybny, niezobowiązujące bary oraz jedną kafejkę internetową i pub prowadzony zresztą przez polaka – Henryka Karpińskiego, który co prawda polakiem jest w 100% (rodzice z Warszawy), ale po polsku niestety nie mówi. Bardzo się ucieszył, kiedy spytaliśmy się go o korzenie i pogawędziliśmy o ojczyźnie. Miasteczko Utila Cayes można przejść chodnikiem w 10 minut. Nic tu nie jeździ, bo nie ma drogi tylko chodnik, a wszystko ma jakiś kilometr długości – a może nawet mniej. Na jednym końcu wysepki jest hotelik prowadzony przez firmę nurkową Captain’s Morgan Dive Shop. Hotelik jest niewielki, ale schludny, a pokoje nad wyraz duże. Miejsce dla klientów firmy kosztuje 5 dolarów za noc od osoby! Nic dodać, nic ująć. Można tu spędzić piękne wakacje – woda tuż przy pomoście hotelu jak kryształ – korale, ryby, wodne ogórki w dużej ilości i wszystko, co dusza zapragnie. Dziś Beata i dzieci widziały nawet orlenia (czyli eagle ray) – jeden z rodzajów płaszczki (i Southern Sting Ray), a nasz młodszy w kółko śledzi łażące po dnie i pod pomostem piękne kraby. Wieczorem wieje chody wschodni wiatr, który płoszy wszelkie komary i muszki, a siedząc na pomoście i patrząc w gwiazdy słychać tylko szum wody. Po prostu bosko!
No i do tego dochodzą nurkowania! Niedaleko od hotelu zaczyna się już krawędź rafy, więc nie trzeba daleko się ruszać, aby zaliczyć fajne widoki. Ale najlepsze miejsca są po północnej stronie wyspy, gdzie ściana schodzi na głębokość ponad 100 metrów i miejscami tworzy niesamowite labirynty. Dziś nurkując tam widzieliśmy wielką murenę, kilka barakud i niezliczoną liczbę innych rybek. Wczoraj pojawił się wielki, stary krab, siedzący w jakiejś dziurze, który wyglądał jak obcy z serii Aliens. Jego skorupa przypominała czaszkę obcego, a nogi – jego ramiona. Słowem świetny widok. Dziś tez udało mi się pierwszy raz w życiu widzieć rekina wielorybiego. Te największe na świecie ryby przypływają tu na żerowisko (na szczęście ludzi nie jedzą) i co jakiś czas wypływają na powierzchnię po plankton. Wówczas na wodzie tworzą się niesamowite bąble i widać ogromne zamieszanie. To tuńczyki i inni mieszkańcy morza szaleją w panice uciekając przed rekinem. A może z jakiś innych przyczyn tak wariują? W każdym razie dzięki temu daje się zauważyć, gdzie rekin się pojawi i odpowiednio wcześnie skierować tam łódź. Wówczas – na znak kapitana – wszyscy powinni najciszej, jak to możliwe, wskoczyć do wody tylko w maskach, rurkach i płetwach, i próbować cichutko i spokojnie podpłynąć do zawieszonego tuż przy powierzchni olbrzyma. Powinno się podpłynąć z boku, bo rekin – choć ma słaby wzrok – jest bardzo płochliwy i przestraszony nurkuje, gdy coś przed sobą zobaczy lub usłyszy. Jeśli podpłynie się do niego cichutko i spokojnie, to można obserwować go całymi minutami. Zresztą z boku najlepiej wychodzą zdjęcia, bo ryba ta ma na całym ciele piękne białe plamki – podobno po tym można rozpoznać poszczególne osobniki, bo układ kropek jest niepowtarzalny.
Całą tą teorię wyłożył nam ładnie divemaster “Tuna” (tuńczyk), ale jego wykład nie został w praktyce zastosowany, gdyż na znak kapitana całe około 20-osobowe towarzystwo wskoczyło na wariata do wody i popędziło w stronę wskazywaną przez kapitana nie zważając na hałas. Podobnie zrobiła ekipa z łodzi konkurencji i zaczął się zwariowany pościg za rekinem. Wyglądało to zabawnie. Dwudziestka dorosłych ludzi siedzi w wodzie wypatrując, jaki kierunek wskaże gość na łodzi, a potem zasuwa w płetwach jak na wyścigu przepychając się – kto pierwszy, ten lepszy. Po chwili widać już, że nic tam nie ma i wszystkie oczy znów kierują się na kapitana. Kapitan wskazuje kierunek i znów płyniemy. Po kilku takich akcjach jesteśmy wzywani z powrotem na łódź i zabawa zaczyna się od początku. W sumie odbyło się dziś kilka prób – w tym trzy zakończone sukcesem. Mogę więc powiedzieć, że widziałem 3 rekiny wielorybie. Pierwszy nie był duży, jakieś 4-5 metrów długości. Podpływaliśmy do niego z boku od tyłu i naprawdę było go dobrze widać , ale dość szybko zorientował się, że jest obserwowany (za dużo narobiliśmy zamieszania) i zszedł w głębiny. Drugiego widziałem tylko przez kilka sekund, bo był daleko i również schodził już na dół. Za to trzeciego kapitan namierzył nam bardzo dobrze (to ten, na zdjęciu obok), bo pokazał nam, gdzie się pojawi i wszyscy podpłynęliśmy do niego, gdy wychodził właśnie na powierzchnię. Był spory – wg mnie jakieś 7-8 metrów. Wyglądał niesamowicie w tej przejrzystej, oświetlonej słońcem wodzie, cały pokryty delikatnymi plamkami. Niektórzy wyrwali się jednak do przodu, aby zerknąć z bliska i weszli mu w pole widzenia. Rekin więc obrócił się leniwie w naszą stronę, spojrzał na wszystkich, kłapnął niegroźnie gębą (paszczą bym tego nie nazwał), zrobił w tył zwrot (na szczęście w dobrą stronę), przepłynął nam dostojnie przed nosami i zanurkował w głębiny pokazując swój wielki ogon. Przez chwilę był jeszcze niewyraźnym cieniem, aż został tylko wielki błękit. Niesamowite przeżycie!
Wkrótce pełna galeria!