W czasie naszej podróży z Brisbane w kierunku Sydney (niemalże 1000 km) Bernaś coraz częściej z uciechą wykrzykiwał: “Pies!, pies!” odnajdując znajome słowo na mijanych reklamach. Pies są w Australii najwyraźniej bardzo lubianą przekąską. Wiedzieliśmy, że prędzej czy później trzeba będzie ich spróbować, choć nie jest to potrawa polecana przez dietetyków – jeden niewielki pie (czyli paj – dalej będę używać spolszczonej wersji pisowni) dorównuje liczbą kalorii i zawartością tłuszczu fastfoodowym hamburgerom. No ale w końcu to gdzie będziemy jeść te paje? Przecież nie w Polsce. Ani nie w Azji. Co prawda po drodze jeszcze Wielka Brytania została, ale kto by tyle czekał :-)… Aż w końcu nadszedł ten właściwy moment i zatrzymaliśmy się przy przydrożnym punkcie oferującym paje w rozmaitości wszelakiej.
Paje (ang. pies, liczba pojedyncza to “a pie”) to rodzaj babeczek z nadzieniem (albo raczej babek, bo rozmiar czasem mają słuszny) charakterystycznych dla kuchni brytyjskiej, ale obecnych także w kuchni amerykańskiej i australijskiej (tu uważane są za danie narodowe). Dalekimi krewnymi pajów są nasza szarlotka, francuskie tarty i włoskie calzone (tu uporządkowane w kolejności osobistych preferencji). Tak, jak w przypadku wszystkich nadziewanych zawijasów – są tacy, którzy wolą ciasto i są tacy, którzy wolą zawartość. Jestem zwolenniczką dużej ilości nadzienia oraz małej ilości ciasta. W końcu wnętrze przecież ważniejsze jest niż opakowanie, prawda? ;-). Na przeciwnym biegunie upodobań umościł się wygodnie Siński, który lubi czystość formy: makaron bez sosu (choć i z sosem nie pogardzi), ciasto bez żadnych dodatków (szczególnie bez rodzynków) i pączki z wyjątkiem nadzienia. (A tak na marginesie: kto ma niekłamaną przyjemność wyjadania dżemu?).
Wybór był olbrzymi: były paje z kangura, z emu, z jagnięciny z sosem miętowym (znów te wpływy z Wysp – niektórzy z pewnością pamiętają groszek miętowy w puszce), z rozmaitymi kombinacjami owoców morza, nie mówię już nawet o pajach na słodko. Te akurat odpadły w przedbiegach. Ostatecznie zamówiliśmy dla dzieci wersje tradycyjne: z wołowiną i z kiełbaska, a dla siebie eksperymentalne: czyli paj z krokodyla i paj z krewetkowym curry. Choć nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że tradycyjnie paje przygotowywane są z ciasta kruchego – (może to daleki wpływ naszych szarlotek i babeczek) – to te, które jedliśmy w Australii były z ciasta francuskiego (podobnie jak spód do napoleonek). Jak wiadomo, ciasto francuskie to niemalże sam tłuszcz, więc patrząc sceptycznie na zarumienione paje i zatłuszczone torebeczki zaczęłam się zastanawiać ile będzie w tym jedzeniu przyjemności, a ile obowiązku. Okazało się jednak, że nie było najgorzej.
Wierzch ciasteczek był kruchy, chrupiący, lekko brązowe płatki francuskiego ciasta z klasą i elegancją oddzielały się jeden od drugiego nie pozostawiając żadnych tłustych śladów. Każdy listek domagał się uwagi i kontemplacji swojej delikatności. Wierzch był wdzięcznie kruchy i zarumieniony, za to spód był miękki, ale na tyle solidny, aby utrzymać ciężar nadzienia. Paj krokodylowy krył w sobie puddingową masę, w której pławiły się kawałki białego, delikatnego mięsa, na tyle smacznego, że się zaczęłam dziwić, że krokodyle nie są powszechniej hodowane. Masa niewątpliwie pachniała morzem, ale jakoś tak delikatnie, trochę krewetkowo. Jak by ktoś powiedział, że zajadam właśnie jakiegoś gruboskórnego gada, nigdy bym nie uwierzyła. Smak pasował raczej do jakiejś ryby co najmniej tak ładnej, jak pstrąg. To? Krokodyl? Ależ skąd!
Paj krewetkowy za to nie smakował krewetkami nic a nic, ale warzywne (gdzie te krewetki?) nadzienie było żółciutkie od kurkumy, kolorowe za sprawą groszku i marchewki, i łagodne przyjemnie harmonizowało z ciastem. Po zjedzeniu tak obfitego śniadania spodziewałam się ciężkości na żołądku, a tym czasem nic. Na kilka godzin wypełniło nas błogie uczucie sytości.
Czyli te paje to wcale nie najgorsza przekąska dla łasuchów. Paje zjemy, a dietetykom pozostawimy sałatę. Bez dressingu.