Mar & Sol

15 Maj 2009

Nasz wielki prom “No proszę, wy, Europejczycy, zawsze jesteście przygotowani na różne trudności” – stwierdził uśmiechając się nasz gwatemalski przewoźnik widząc jak sprawnie wdzialiśmy kolorowe przeciwdeszczowe poncha po tym, jak kilka razy oblała nas fala. Staliśmy na molo i kontemplowaliśmy coś, co w mojej wyobraźni było solidnym promem, a okazało się być małą łódeczką mającą nas przewieźć z Punta Gorda w Belize do Puerto Barrios w Gwatemali. Mieliśmy być jedynymi pasażerami, oprócz sternika płynął jeszcze nasz przewodnik i znajomy przewoźnika (jak to bywa często), oraz ze trzydzieści kartonów tajemniczego towaru. Było chłodno, na oko wiatr co najmniej piątka, a na horyzoncie ciemne chmury. Otrzymaliśmy piękne pomarańczowe kapoczki, co spowodowało mój wzrost zaufania do naszego przewoźnika, że tak dba o nasze zdrowie. Ujęła mnie również troska o nasze plecaki – zostały one elegancko przykryte grubą folią, a my dostaliśmy piękną niebieską płachtę, żeby się nie dać ochlapać. Niestety iluzja ta trwała niedługo, tylko do momentu odpalenia silnika. Bo wtedy to się dopiero zaczął rollercoaster. Six Flags to przy nim pikuś. Grzaliśmy po falach jak wariaci rozdzierani rozterkami, co tu właściwie robić:

  1. trzymać się poręczy ociekającej morską wodą, żeby nie wypaść za burtę,
  2. ćwiczyć refleks (Falaaaaa! Folia w góręęęę!),
  3. ocierać twarz i oczy ociekające morską wodą,
  4. ratować plecaczek z aparatem ociekający morską wodą,
  5. ratować dzieci ociekające morską wodą tabletkami przeciw chorobie lokomocyjnej,
  6. miotać przekleństwa na wszystkich mężczyzn i ich testosteron oraz potrzeby kompensacyjne,
  7. ociekając morską wodą przygotowywać plan awaryjny, na wypadek gdyby wysiadł jedyny silnik (to Błażej).

To ostatnie wymagało sporego wysiłku intelektualnego, bo, jak zaobserwowałam, nie każdemu się to udaje – na posterunku granicznym było ogłoszenie typu “zaginieni na morzu” jeszcze z roku 2007. Miło, że jeszcze szukają, ha ha ha. 

Po stronie gwatemalskiej przywitała nas pani w przybrudzonej maseczce i ignorując nasz wygląd zadała nam serię standardowych pytań świnio-grypowych o gorączkę, katar itp. Palcem wskazała lekko zaczerwienione Bernasiowe powieki, które najwyraźniej ją zaniepokoiły. Zanim jednak zdołałam zebrać siły, żeby po hiszpańsku zaproponować jej podobne morskie przyjemności oraz oględziny lekarskie zaraz po nich, machnęła ręką i dała nam spokój. Za to urzędnik imigracyjny podbijając nam paszporty rzucił od niechcenia : “Mucho agua, ha?” (Dużo wody, co?). Ano mucho, mocium panie, mucho.

W kategorii “Nasz Najbardziej Ekstremalny Sposób Podróżowania” pozycja numer jeden. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach i zdrowych kręgosłupach. Pozostałym nie polecamy.


Silk Caye, czyli rajska wysepka na rafie

13 Maj 2009

Widoczek spod naszej palmy Od kilku dni siedzimy na plaży w Placencji (na południu Belize) i wypoczywamy. Najpierw pogoda była taka sobie, bo praktycznie przez 2 dni były burze i deszcze (pierwszej nocy niektórzy bardziej strachliwi z naszej drużyny nawet obawiali się, że to huragan), ale potem wyszło słoneczko i mimo wiatru od morza (a może dzięki niemu) jest bardzo przyjemnie. Aby więc umilić sobie całkowicie ten (bardziej turystyczny, niż wyprawowy) odcinek naszej podróży wybraliśmy się wraz z firmą SeaHorse na nurkową wycieczkę na jedną z pobliskich wysepek: Silk Caye. Popłynęła cała rodzina: ja miałem wykupione dwa nurkowania na rafie, a reszta snorkeling, czyli nurkowanie z maską i rurką (fachowo zwaną fajką). Okazało się zresztą, że ten snorkeling to nie było takie zwykłe sobie pływanie, tylko dobrze zorganizowane dwie wycieczki na rafę, gdzie przewodnik wziął całą grupę dookoła wyspy, pokazując i objaśniając wszystkie przepływające ryby. Ale po kolei.

Ponieważ w nocy wiało i padało jak diabli, to przed wypłynięciem ostrzegano nas (mimo słoneczka na niebie), że będzie kiwało, i że dzieciom może się nie podobać. Naszym dzieciom jednak kiwanie na morzu nie robi nic złego, a wręcz przeciwnie – lubią to. Nasz dzielna łódź o nazwie “B-Nice” (czyli “bądź grzeczny”) pruła rozkołysane morze, a rubaszny sternik (na którego mówiono kapitan) dokonywał cudów, aby trzęsło jak najmniej. Pod koniec jazdy był zresztą całkowicie mokry od chlapiącej wody. My nie, ale za to wytrzęsło nas przez te półtorej godziny na falach porządnie. Gdy zobaczyliśmy cel naszej wyprawy, humory poprawiły się od razu i nikt nie miał zamiaru narzekać. Wyspa jak z bajki. Malutka, porośnięta palmami kokosowymi, pełna walających się olbrzymich muszli i z piaszczysta plażą dookoła. A wokół rafa koralowa. Lepiej, jak na filmie. Wysepka przystosowana wyraźnie do takich nurkowych wycieczek, bo miała zainstalowane dyskretne, ocienione stoliczki, grilla oraz mniej dyskretny budyneczek zwany kibelkiem. Aby wiele nie tłumaczyć słowami – wyglądało to tak:

Wyspa z piasku (kliknięcie na zdjęcie uruchomi pokaz slajdów z wycieczki)

Spędziliśmy tam sporą część dnia. Na nurkowania łódź zabierała nas na rafę trochę dalej od brzegu – za pierwszym razem była to “Silk Caye North Wall” (czyli krawędź rafy barierowej, która opadała tu głęboko w morze) a za drugim “White Hole” (czyli biała dziura w rafie pełna ślicznego piasku). Ekipa dzielych rurkowników zaś najpierw opłynęła wysepkę dookoła, a potem wybrała się na polowanie na rekina. Isia bardzo dzielnie sama pływała oglądając wszystkie widoki, zaś Bernaś nie dość, że w krótkiej piance, to jeszcze w kamizelce dyndał sobie trzymany przez przewodnika i miał luksusowo. Po każdym wyjściu z wody gęba śmiała mu się od ucha do ucha, a gdy już po południu musieliśmy wracać to zrobił małą awanturę i chciał zostać. Nie dziwię mu się, też bym chętnie został. Było przecudnie.

Widzieliśmy (fotki poniżej pochodzą z Wikipedii):

1) mureny zielone czające się pod koralami i wystawiające do nurków zęby (ang. green moray)

  Murena zielona

2) olbrzymie barakudy wielkie (ang. great barracuda)

Barakuda

3) wielgachnego groupera, czyli po naszemu grańca

Grouper

4) niesamowicie kolorowe ryby papuzie (ang. stoplight parrotfish)

Parrotfish

5) jedną płaszczkę, czyli orlenia cętkowanego (ang. eagle ray)

Orleń cętkowany
6) niesamowite korale-mózgi (ang. brain coral) Koral mózg
7) przecude pomarańczowe gąbki (ag. orange sponge) Gąbki

8) no i jednego rekina wąsatego (ang. nurse shark) – ja nie, to tylko Beata i dzieciaki widzieli (ale im dobrze!)

Rekin wąsaty

… poza tym ryby anioły (angelfish), ryby wieprze (hogfish), morskie ogórki (sea cucumber) i mnóstwo innych nie znanych mi bliżej rybek.

Może warto opisać spotkanie Beaty i dzieciaków z rekinem, bo w końcu to chyba najciekawsze. Otóż rekin leżał sobie na głębokości trzech metrów. Był młody, czyli niewielki – jakieś 2,5m długości. Miał trzy płetwy na grzbiecie i wąsy. Rekin wąsaty po angielsku nazywa się nurse shark (czyli po naszemu rekin-pielęgniarka), a to dlatego, że przysysa się do większej od siebie ofiary i jakby wysysa z niej świeże mięsko. Mniam, mniam. Na szczęście dla ludzi jest niegroźny, jak zresztą pozostałe rekiny (mające niestety bardzo złą sławę). Dzieciaki i Beata wisieli sobie jakąś chwilę nad nim falując w rytm fal i obserwowali, jak przewodnik schodzi na dół i delikatnie dźga zwierza w ogon. Rekin nie przejął się, nikogo nie zaatakował i dalej sobie leżał. Popatrzyli, popodziwiali i popłynęli dalej. Dzieciaki zgodnie twierdzą, że spotkanie z rekinem to było to!

Zapraszamy do galerii, gdzie wrzuciliśmy zdjęcia z wycieczki. Niestety nie ma tam jeszcze zdjęć podwodnych, ale mam obiecane dosłanie od Amerykanów, z którymi nurkowałem. Jeśli dojdą, to dorzucę.

Miłego oglądania.

PS. Słyszałem, że w kraju “Zimna Zośka” i przymrozki minus cztery stopnie. Oj, oj, oj, … 😉