Siedzimy już drugi dzień w Wellington (stolica w końcu) i zwiedzamy (w zasadzie spacerujemy). Już samo chodzenie po mieście dostarcza miłych wrażeń, bo sympatycznie jest otrzeć się o kulturę przez duże K (teatrów tu bez liku), mniejsze K (jakieś nowe tytuły w kinach się pojawiły) oraz jeszcze mniejsze K (puby i życie wieczorne w centrum kwitnie – tym bardziej, że młodych turystów wielu). Nam nie jest dane zakosztować którejkolwiek z kultur główne z racji obecnych tu z nami dzieci – tu przewaga podróżowania bez nich wychodzi łatwo na jaw. Ale za to mogliśmy spokojnie razem podążyć szlakiem Froda, gdyż w Wellington miejsc filmowych jest bez liku. Nie dość, że kręcili tu sporo scen z tolkienowskiej trylogii, mieszka tu Peter Jackson (reżyser), organizowanych jest mnóstwo wycieczek do różnych lokalizacji, znajduje się tu firma Weta odpowiedzialna za efekty specjalne, to jeszcze w muzeum można zakupić sobie złotą replikę jedynego pierścienia za … bagatela 585 NZD (około 1100 zł) lub elfi płaszcz z broszą za ponad 400 NZD.
Skupiliśmy się na bardziej wirtualnych rozrywkach najpierw ucząc się od przewodnika jak robione były filmowe efekty wizualne z małymi hobbitami i dużymi ludźmi, czego efekt można zobaczyć obok (zdjęcie robione na Mount Victoria gdzie kręcone było kilka ze scen – ale o tym jeszcze będzie więcej mam nadzieję). Przy okazji dowiedzieliśmy się, że podobne sposoby są wykorzystywane w czasie transmisji z meczów między Nową Zelandią i Australią – oczywiście w rugby (niemal święty tutaj sport narodowy, jak nożna u nas … no może jak nożna u nas w 1982). Otóż gdy na boisko wbiega drużyna All Blacks (drużyna narodowa, bardzo poważna sprawa, duma każdego nowozelandczyka – nie próbuj nigdy naśmiewać się z All Blacks) kamera ustawiona jest na dole i filmuje do góry. Zawodnicy są więc duzi i jeszcze bardziej groźni. Gdy zaś na boisko wbiega drużyna z Australii (tfu, tfu, wrogowie i generalnie – rozumiecie – straszne fajtłapy) kamera patrzy na nich z góry przez co wydają się tacy malutcy. Tymi właśnie prostymi sposobami osiągnięto wiele w filmie “Władca Pierścieni”, gdzie obok małych hobbitów występują duzi ludzie – a to przecież byli wszyscy takiego samego wzrostu normalni aktorzy.
Inną wirtualną rozrywkę odwiedziliśmy (w sumie już niejednokrotnie) w bardzo interaktywnym i nowoczesnym muzeum Te Papa. Prócz licznych eksponatów i wystaw pokazujących przeróżne aspekty życia w tym pięknym kraju w muzeum znajduje się wielka instalacja multimedialna OurSpace. Nie wchodząc w szczegóły techniczne (na szczegóły ciekawskich zapraszam tutaj) dość powiedzieć, że jest to wielka komputerowa ściana sterowana pilotami, gdzie w prosty sposób można umieścić swoje zdjęcie (lub krótki filmik) zrobione na jednym z ustawionych w pomieszczeniu komputerów. Obsługa jest niezmiernie prosta i nasze dzieci opanowały tą sztukę w minutę. Zabawa w umieszczanie i animowanie swoich wielkich zdjęć trwała godzinami. Szybko zorientowałem się też, że zdjęcia można przynieść do punktu obsługi na karcie z aparatu cyfrowego i po chwili ściana wypełniła się naszymi zdjęciami z podróży. Pierwszy raz mogliśmy zobaczyć te fotografie w takim formacie, bo ściana ma ze 2 metry wysokości i kilkanaście długości. Wrażenie było zniewalające. Do tego stopnia, że rodzina przylgnęła do ściany i nie chciała wyjść (głównie młodsza część rodziny). Z głośników sączyła się miła muzyczka, a na ścianie przewijały się nasze powiększone “gęby” – od starych zdjęć sprzed 6 miesięcy do najnowszych. Co ciekawe ścianę (i to, co się na niej dzieje) można również oglądać przez Internet, więc zapraszamy do rzucenia okiem.
Opublikował/a Blazej Kotelko